[link=http://www.rp.pl/galeria/309904,1,529562.html]Zobacz więcej zdjęć z kopalni miedzi i soli kamiennej[/link]
Kiedy weszłam do budynku kopalni KGHM wszystko wydawało mi się znajome – jak w kopalniach węgla, które zdradziłam tylko na chwilę odwiedzając kopalnię miedzi i soli. Nawet film instruktażowy z obsługi tzw. aparatu ucieczkowego (nakręcony notabene w należącej do Kompanii Węglowej kopalni węgla kamiennego Rydułtowy – Anna). Ubrania robocze, łaźnie – czułam się jak na „moim” węglu. Nawet gdy weszłam do szoli – windy zwożącej górników na dół, ta miała udźwig 20 ton – wizja zjazdu dokładnie kilometr pod ziemię nie była straszna, choć jak na razie była to największa głębokość, na jaką zjechałam pod ziemię. Wszystko zmieniło się, gdy wysiadłam na dole.
[srodtytul]Uwaga! Toro jedzie![/srodtytul]
Wiele słyszałam o tym, jak jest w kopalniach miedzi. Ci, którzy tam byli zawsze w pierwszej kolejności wspominają jedno: podziemną jazdę landroverami. Tak, tak, to nie pomyłka. Gdy wysiadłam z windy przerobione na górnicze potrzeby auta stojące na podziemnym parkingu były pierwszą rzeczą, którą zobaczyłam.
W kopalniach węgla zazwyczaj transport odbywa się przy pomocy kolejki spągowej (jeżdżącej po torach) lub podwieszanej. A potem na piechotę do ściany wydobywczej czy przodka. - Tu byłoby to niemożliwe, bo operatorzy pracujących pod ziemią maszyn mają ograniczoną widoczność, to całkiem innym sprzęt niż na węglu, a maszyny stale przemieszczają się w wyrobiskach – tłumaczy Ryszard Niemasz, nadsztygar ds. eksploatacji maszyn dołowych w Polkowicach – Sieroszowicach.