Rz: Według danych „Rz" w ponad połowie województw szykuje się wzrost zwolnień grupowych, niekiedy znaczący. Dlaczego firmy chcą ciąć zatrudnienie, skoro większość z nich notuje dobre wyniki i ma spore zapasy gotówki?
Mieczysław Kabaj: Sądzę, że jest to wynik obaw o pogorszenie koniunktury, tym bardziej że ogólna sytuacja w UE jest trudna, a tam trafia spora część naszego eksportu. Natomiast sama reakcja firm, które przewidując trudności, sięgają po zwolnienia grupowe i zmniejszanie zatrudnienia, jest typowo polskim zjawiskiem, wręcz obsesją. Nadal wiele polskich przedsiębiorstw traktuje pracowników instrumentalnie – nie stwarza im perspektyw rozwoju, nie zapewnia stabilności zatrudnienia i stosuje doraźne środki zamiast przemyślanych działań.
Pracodawcy argumentują, że sami nie mogą liczyć na stabilność i muszą dostosowywać się do zmian na rynku.
Owszem, ale jeśli obawy przed spowolnieniem okażą się na wyrost i sprzedaż nie spadnie, to firmy, które teraz zwalniają pracowników, będą musiały szukać nowych ludzi, a potem ich szkolić, co oznacza spore koszty. Nie wspominając o problemach ze znalezieniem odpowiednich kandydatów. Z mojego doświadczenia pracy w Międzynarodowej Organizacji Pracy w Genewie wynika, że w takich sytuacjach dużo lepiej sprawdza się zasada opóźnionej reakcji. W takich krajach jak Japonia, Niemcy, Holandia czy Dania firmy nie sięgają od razu po zwolnienia, ale szukają innych sposobów ograniczenia kosztów, np. kosztów energii, materiałów ogólnego zarządu. Ta zasada pozwala szybko zareagować na poprawę koniunktury, co może być trudne, jeśli firma pozbędzie się dobrych ludzi.
Jednak w czasie kryzysu 2009 r. to często właśnie z zagranicznych centrali przychodziło zalecenie, by ściąć zatrudnienie w zyskownej polskiej spółce np. o 10 proc.