Na rynku, który właśnie szykuje się do wartego 8 mld zł wojskowego „przetargu dekady" na zakup 70 śmigłowców wielozadaniowych (rozstrzygnięcie ma nastąpić w tym roku), szykuje się emocjonująca dogrywka. Stawką jest kontrakt na szturmowce za ok. 4 mld zł. Pierwotnie miał ruszyć dopiero za kilka lat, jednak wydarzenia za naszą wschodnią granicą spowodowały gwałtowne przyspieszenie: ma wystartować już w kilka miesięcy po wyborze maszyny wielozadaniowej. O zamówienie na takie helikoptery ostro walczą największe zachodnie koncerny: Amerykanie z Sikorsky Aircraft, francusko-niemiecki Airbus Helicopters i włosko-brytyjska AgustaWestland.
Decydenci z MON podkreślają, że w konkursie istotne znaczenie ma oferta przemysłowa dla polskiej zbrojeniówki. Łatwiejsze zadanie mają Amerykanie i Włosi: dysponują w Polsce własnymi zakładami – PZL Mielec (Sikorsky) i WSK PZL-Świdnik (AW).
Cenne partnerstwo
W przypadku kontraktowania wyspecjalizowanych śmigłowców szturmowych oczekiwania MON są podobne: rodzime firmy muszą skorzystać na polonizacji produkcji części, przejęciu technologii obsługi i serwisu nowych maszyn.
W walce o to zamówienie koncerny europejskie zmierzą się jednak nie z Sikorsky Aircraft, lecz z biznesową ofertą Boeinga. To ten lotniczy gigant z USA produkuje maszyny Apache, które uchodzą za klasykę broni uważanej za najskuteczniejszą w niszczeniu czołgów, ciężkiego sprzętu, prowadzeniu rozpoznania i uderzeń wspierających wojska lądowe.
– Wyposażenie narodowego arsenału w nowoczesne helikoptery szturmowe to pilne zadanie. Powinny jak najszybciej uzupełnić, a potem zastąpić wyeksploatowane rosyjskie „latające czołgi" Mi-24, których niespełna 30 zostało w wojskach lądowych po czasach Układu Warszawskiego – tłumaczy Tadeusz Wróbel, ekspert „Polski Zbrojnej".