Nie żyje Wiesław Juszczak

Wczoraj wieczorem zmarł w Warszawie profesor Wiesław Juszczak, wybitny humanista. W czerwcu skończyłby 89 lat.

Aktualizacja: 19.02.2021 10:10 Publikacja: 19.02.2021 10:02

Nie żyje Wiesław Juszczak

Foto: AdobeStock

Był historykiem, teoretykiem i filozofem sztuki. Zajmował się XVIII i XIX-wieczną europejską sztuką i teorii sztuki, malarstwem polskiego modernizmu, filozofią sztuki greckiej, dziejami i teorią ornamentu oraz historią filmu. Tłumaczył też angielskojęzyczną literaturę naukową  i piękną. Był laureatem nagrody im. Ksawerego i Mieczysława Pruszyńskich, przyznawanej przez polski PEN Club. Do jego najważniejszych publikacji należą: „Wojtkiewicz i nowa sztuka” (1965), „Postimpresjoniści" (1972), „Zasłona w rajskie ptaki” (1981), „Fragmenty. Szkice z teorii i filozofii sztuki” (1995), „Wędrówka do źródeł” (2009), „Archeologia mitu” (2012), „Poeta i mit” (2014). Wiesław Juszczak Wykładał na Uniwersytecie Warszawskim, także na KUL-u.

„Wybitny historyk sztuki, który tę dziedzinę uprawiał na własnych zasadach – poza modami łamiąc jej granice i poszerzając teren – wierny wyłącznie swojemu niezwykłemu umysłowi. Znawca modernizmu, opery, kina japońskiego i włoskiego, buddyzmu, teorii ornamentu, archaicznej Grecji, pierwotnych religii. Wybitny nauczyciel, autor niezapomnianych wykładów monograficznych i seminariów. Dla wielu swoich studentów postać kultowa. Tłumacz Williama Blake’a, T.S. Eliota, Virginii Woolf. Wielbiciel J.R.R. Tolkiena i Tove Jansson. Jeden z najlepiej ubranych mężczyzn. Człowiek hojny w najszerszym rozumieniu tego słowa. Obdarzony ciętym językiem i poczuciem humoru. Oryginał. Mistrz.” – żegnała go Agnieszka Szewczyk, historyczka sztuki na FB.

Bez humanistów zacznie się bałagan

Rozmowa z prof. Wiesławem Juszczakiem opublikowana w „Plusie Minusie” w lipcu 2017 roku 

Czy humaniści skazani są na wymarcie?

Moim zdaniem nie. Jest wielu młodych utalentowanych ludzi, nie mówiąc o starszych, a mających dorobek. Nie sądzę, by humanistyka była w stadium upadku.

Jak zatem traktować decyzję Japonii o likwidacji w tym kraju studiów humanistycznych?

Dziwne, że sygnał wyszedł z kraju, dla którego wierność tradycji kultury była pierwszą zasadą istnienia.

Nie można sprzeciwiać się tradycji?

Nie. Tradycja to najgłębsze korzenie kultury. Oczywiście, tradycja rozwija się, tworząc konwencje, ale ich wewnętrzny rozwój nie narusza jednak pewnych granic. Na przykład, jeśli spojrzeć na przywołaną przez panią Japonię - film w okresie kina niemego rozwijał się tam jakby na przedłużeniu starych konwencji teatralnych. Tak było zresztą i wszędzie indziej. Najbardziej znany w Europie japoński reżyser, Akira Kurosawa, był wówczas krytykowany w swojej ojczyźnie za naruszanie konwencji dawnego teatru japońskiego. Najbardziej cenionym w Japonii i uważanym za największego był nieznany przez długi czas w Europie Yasujiro Ozu, który choć żył tylko 60 lat, to nakręcił 59 filmów, z czego większość jeszcze w okresie niemym. Później udało mu się przedostać przez barierę dźwięku, która wielu reżyserów i aktorów załamała. A potem jeszcze w ostatnich swoich filmach wprowadził kolor. Opowiadał wyłącznie współczesne historie o życiu zwykłych, przeciętnych ludzi, ale w niektórych filmach, zwłaszcza w moim ulubionym - „Jesień rodziny Kohayagawa” - w jednej z głównych ról obsadził wielkiego, mocno już wtedy starszego aktora kabuki. Grał on właściwie tak samo jak pozostali, ale jednak wprowadzał coś z tradycyjnego teatru, jednej z trzech żelaznych japońskich konwencji teatralnych. I - co jest godne zauważenia - w uznaniu swojej twórczości - został pochowany w shintoistycznej świątyni, jako przedstawiciel religii shinto.

Ale co będzie z jego następcami? Czym ta likwidacja humanistycznych studiów będzie skutkować?

Bałaganem, bo odchodzenie od tradycji burzy porządek myślenia.

Od czego zaczął się ten „bałagan”?

Od uwspółcześniania. Przywołam tu ostatnią operę, jaką widziałem - „Manon Lescaut” Giacomo Puccciniego w warszawskim Teatrze Wielkim. W libretcie rzecz się dzieje na stacji dyliżansów pod koniec XVIII wieku, gdzie jadącą do Paryża bohaterkę, mającą tam wstąpić do zakonu - odprowadza brat. A na scenie akcja dzieje się na dworcu. Przez środek sceny, wzdłuż rampy, przez scenę co chwila przejeżdża pociąg. Po dwóch stronach torów są perony, po których biegają ludzie z chóru z walizkami na kółkach, zagłuszając muzykę. Bohaterka wchodzi w czerwonym, chyba z plastiku zrobionym kostiumie do pół łydki, w jakimś kapelusiku. I na to zjeżdża z góry prostokątna, zrobiona ze świetlówek rama, w której ona się znajduje, a na górze napisane jest Manon. To jest chwyt reklamowy, po prostu. I wszystko jest bez sensu. A co się dzieje dalej - nie wiem, bo wyszedłem.

 Często się to panu zdarza?

Przestałem chodzić do opery, odkąd popsuli ją reżyserzy i trudno przewidzieć, co mnie tam spotka. Miałem kilka takich przygód w ostatnich latach, gdy nie dało się siedzieć i patrzeć na to, co się dzieje na scenie. Nie mówiąc o tym, że w gruncie rzeczy muzyka była na drugim planie, stanowiąc jedynie pretekst do realizacji przedstawienia. Często kupuję płyty operowe albo otrzymuję je w prezencie - nie tylko z muzyką, ale i zarejestrowanym ze spektakli obrazem. Ostatnio dostałem dwie, które są właściwie nie do oglądania. To katastrofa.

 Bo?

Bo na przykład w mojej ukochanej operze, „Normie” Belliniego, druidzi występują we współczesnych strojach myśliwskich z dubeltówkami. Druidzi! Celtyccy kapłani przewodzący obrzędom i ceremoniom religijnym z bronią w rękach. Zgroza. A członkinie orszaku Normy, arcykapłanki, są czymś w rodzaju zbioru habitów i nie kojarzą się z kapłankami - jak zostało to w libretcie zapisane. Mają jeszcze pod brodami kołnierze, które - jak sądzę - przeszkadzają im śpiewać. Tak wymyślił sobie reżyser ze scenografem.

Takie uwspółcześnione interpretacje mają jednak wielu zwolenników patrząc na wypełnione publicznością sale operowe…

Tylko przeważnie ta publiczność nie ma pojęcia o muzyce. Do opery chodzi, bo wypada, albo z powodów towarzyskich. Ale, na przykład, świetna śpiewaczka Edita Gruberova, która właśnie skończyła 70 lat i jest wciąż w bardzo dobrej formie mówi, że wykonuje ostatnio opery wyłącznie koncertowo, ponieważ boi się reżyserów. Byłem dwukrotnie w Warszawie na jej koncercie, gdy śpiewała rzadko wykonywaną operę Donizettiego „Roberto Devereux”  i ostatnio także „Normę”. Ale było tak, że orkiestra siedziała na scenie, chór też, a śpiewacy przy pulpitach byli na proscenium. Tyle, że nie było to przedstawienie, tylko koncert.

I tak jest lepiej?

Znacznie - przynajmniej dla mnie. Konwencja operowa, obok baletu klasycznego, są jednymi z niewielu, jakie stworzyła Europa, więc burzenie ich dla samego burzenia - jest nonsensowne i szkodliwe.

Nie można tych konwencji modyfikować?

Nie powinno się, bo to się kłóci z pierwotnymi założeniami, z muzyką. Konwencje tych gatunków muzyczno-scenicznych miały swoje reguły od początku XVII wieku. Ruch sceniczny rozwijał się powoli - poczynając od konwencji barokowej, podążającej w stronę abstrakcji, nie było tam tego, co nazwać by można realizmem. Potem pojawiały się różne nurty, które przekształcały te konwencje. Ale - nie łamały ich. Jeśli weźmiemy „Orfeusza” Monteverdiego, który powstał w 1607 roku, a potem „Toscę” Pucciniego napisaną w 1899 roku, to widać, że zaszła między nimi ogromna zmiana, ale wszystko pozostało jednak w ramach operowej konwencji. To znaczy, aktorzy może inaczej grają, śpiewając w „Tosce” niż w „Orfeuszu”. Blisko 300 lat odległości między nimi - robi swoje. „Orfeusz”, oparty na micie, uważany za początek opery, mniej był realistyczny - z dzisiejszego punktu widzenia - niż „Tosca”, właściwie całkiem realistyczne przedstawienie. W pierwszych dekadach XX wieku pojawiły się różne awangardowe opery. Owszem - łamały konwencję muzyczną, ale - samą tylko konwencję. Zmiany w partyturze powodowały, że inaczej musiała być prowadzona reżyseria. Nie było jednak takich ostrych zmian, jakie pojawiają się w ostatnich dekadach.

Dlaczego dziś te zmiany się pojawiają?

Trudno powiedzieć. Ale jest to sprzeciw wobec tradycji.

Czy widać go także w innych dyscyplinach kultury, sztuki?

Na pewno tak. Jeśli idzie o sztuki plastyczne, to nie bardzo już wytrzymuję te wszystkie performanse i temu podobne, które mają zastąpić rzeźbę i malarstwo. Co do teatru - widziałem przedstawienie jednej z największych tragedii greckich czyli „Bachantki” Eurypidesa - całkowicie przeniesione we współczesność. I było to zupełnie bez sensu. Tragedia zaczyna się od monologu Dionizosa, który jest ubrany w wygnieciony biały garnitur, i w rozpiętej marynarce, z gołą klatką piersiową wygłasza monolog stojąc tyłem do publiczności. Do tego nie bardzo komunikatywnie wydobywa z siebie tekst. Kiedy ktoś zapytał reżysera, dlaczego tak jest, ten odpowiedział, że aktor się wcielił w Dionizosa i uczy się mówić. To bzdura, przecież. Bóg nie musi się uczyć mowy, bo mówił pierwszy, przed wszystkimi.

Na początku lat 60. widział pan po raz pierwszy w Londynie rzeźby z Partenonu. Ale do Grecji pojechał pan po wielu latach, w 1995 roku. Dlaczego dopiero wtedy?

- Po rocznym pobycie na stypendium w Londynie w latach 60., nie przychodziło mi do głowy, żeby ponownie wyjechać zagranicę, bo było tak, jakby się tamte drzwi zamknęły i nie chciałem już próbować więcej razy przechodzić przez granice. Wtedy nie było to takie proste jak dziś. Szczególne wrażenie wywarł wtedy na mnie tygodniowy, samotny pobyt w Eleusis, znanego z misteriów odprawianych w starożytności związanych z kultem Demeter, jej córki Persefony i Dionizosa. Po pobycie w Grecji powstała jedna z moich najważniejszych książek „Realność bogów”. Przeżycie Grecji zawarłem też w „Dzienniku apokryficznym”, szkicu o zetknięciu z Grecją od strony najbardziej skrytej, tajemniczej. Bo nie wiadomo dotąd, jak wyglądały misteria eleuzyjskie, chociaż wielu próbowało złamać tę tajemnicę.

Wypromował pan dziesiątki doktoratów, a o pańskich wykładach krążą legendy do dziś. Skąd ich sława

Może dlatego, że tematy wybierałem wyłącznie według własnych zainteresowań. Kiedy zacząłem pracować na Uniwersytecie Warszawskim mogłem robić, co chciałem, czyli prowadzić wykłady monograficzne, których przedmiot sam wymyślałem. Były m.in. o teorii ornamentu, myśli Platona o sztuce, również o kinie zagranicznym, w tym - i japońskim.

Ale oglądanie kina polskiego skończył pan podobno już w latach 60. Dlatego, że zobaczył pan już wtedy wszystko, co ważne?

Polski film mówił o sprawach dziejących się dookoła nas, w związku z czym nie musiałem chodzić do kina, żeby jeszcze raz oglądać to samo - zarówno w wersji akceptującej tę rzeczywistość, jak i sprzeciwiającej się jej. Znudziło mnie oglądanie po raz kolejny świata, który był mi dobrze znany, choć obcy. Znacznie bardziej niż ten, o którym opowiadali wielcy zagraniczni reżyserzy. Od Bergmana, najważniejszego dla mnie - poczynając, poprzez Federico Felliniego, Michelangelo Antonioniego. No i jeszcze Franco Zeffirelli, który nakręcił wspaniały film o św. Franciszku.

 Polscy twórcy byli mniej wrażliwi?

No nie, byli i znakomici, tacy jak Wojciech Jerzy Hass, na przykład. Albo Andrzej Wajda, dla którego filmów uczyniłem wyjątek oglądając je systematycznie. Ale to, co mnie najbardziej u Wajdy urzekło, to filmy nawiązujące do literatury, którą można by nazwać romantyczną, włączając w to także Jarosława Iwaszkiewicza, autora „Brzeziny” czy „Panien z Wilka”. A poza tym Wajda nakręcił jeden z największych filmów - „Piłat i inni” inspirowany jednym z wątków „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa, z ostatnią wielką rolą Jerzego Kreczmara grającego Piłata. Znakomita obsada, świetne pomysły - właśnie z pewnym unowocześnieniem opowieści. Chociażby to, że Golgota została umieszczona przy berlińskiej autostradzie. Ale to nie przeszkadzało, bo napięcie, gra aktorów, potraktowanie całej sceny - coś dodawało, a nie ujmowało - przez skontrastowanie tego dramatu rozgrywającego się w pierwszym planie. Tylko wielcy potrafią coś takiego zrobić.

W latach 70. napisana przez pana książka „Postimpresjoniści” zrobiła dość nieoczekiwaną karierę - miała kilka wydań. Ale nie podążył pan tą drogą wysokonakładowych sukcesów…

W jakimś sensie jeszcze jakiś czas - szedłem. Tę książkę, o której pani wspomina, napisałem zupełnym przypadkiem, kiedy pisałem swój doktorat o Witoldzie Wojtkiewiczu. Przez jakiś czas pracowałem w PIW-ie, gdzie poznałem panią pracującą w „Filipince”, poczytnym dwutygodniku dla młodych panien. Namówiła mnie, żebym napisał do tego pisma serię artykułów o postimpresjonistach. W ten niby sposób powstała ta książka, którą potem jednak napisałem na nowo. To było popularne wprowadzenie w popularny nurt malarski. No i widać - spodobało się.

 Często wychodził pan naprzeciw oczekiwaniom zamawiających u pana książki?

Zdarzało się, takim zamówieniem była książka o malarzu Janie Stanisławskim, jednym z głównych przedstawicieli polskiego modernizmu. Był postacią z okresu, którym się interesowałem i zajmowałem, czyli z przełomu XIX i XX wieku. Potem było niespodziewane zamówienie pani Marii Weissowej, wdowie po malarzu Wojciechu Weissie, bym napisał o nim książkę. Ale i tak nie pisałem o całym jego życiu, bo nie mieściło się to w kręgu moich dociekań. Wolałem się zajmować tym, co mnie interesowało. To przecież i tak nieustanne otwieranie nierozwiązanych problemów.

Takie wybory, mają w pańskim przypadku, daleko idące skutki, na przykład konsekwentne unikanie doraźności życia, czyli presji współczesności.

Owszem, to prawda. Bronię się przed doraźnością. Po co się koncentrować na przemijającym?

Często - zarówno w rozmowie, jak i swoich tekstach - używa pan określenia - mistyczny. To ważne określenie?

Bardzo. Pomaga spojrzeć z właściwym dystansem na przygniatającą nas codzienność życia, aktualnych wydarzeń na świecie, międzyludzkich relacji itd. Jest taka sfera, która należy do rzeczywistości najpierwotniejszej, a mówiąc nieostrożnie - religijnej. Zawsze mnie interesowało takie przeżycie, które nie tylko wykracza poza codzienność, ale temu co się zdarza w życiu nadaje inną, głębszą perspektywę. Dlatego w gruncie rzeczy od czasu napisania „Zasłony w rajskie ptaki”, książki o książce Virginii Woolf, i oczywiście zajmowania się Williamem Blake’m - zacząłem przemieszczać się w stronę historii religii, czyli tematu, któremu poświęciłem mniej więcej połowę życia. I który też w inny sposób umożliwia mi ciągłe poszukiwania w różnych dziedzinach sztuki, zwłaszcza najbliższej mi - muzyce.

Czy ta sfera życia niewyrażalnego, trudno opisywalnego jest ludziom dzisiaj jeszcze w ogóle potrzebna?

Mnie bardzo. Powoduje nieco inny stosunek do świata.

Na czym polega jego inność?

- Sfera, którą nazywamy mistycyzmem, dopełnia przeżywanie świata. Bez tego świat możemy oglądać jedynie jak przypadek geologiczny. Moje długoletnie i rozmaite doświadczenia z różnymi dziedzinami kultury i sztuki pokazują, że istnieje sfera, która jest zakryta przed naszym rozumem, choć czasem dostępna naszym emocjom. Przykładem niech będzie film dokumentalny Wernera Herzoga „Jaskinia zapomnianych snów” opowiadający o najstarszych odkrytych na Ziemi malowidłach naskalnych sprzed ponad 30 tysięcy lat. Rysunki wyglądają bardzo świeżo - na przykład konia, który wygląda jakby wczoraj został namalowany. Są mamuty, konie, bizony, nosorożce - wiele z nich jakby uchwyconych w ruchu. Mamy do czynienia ze światem wyjątkowej tajemnicy, to znaczy z pytaniem, jak człowiek, żyjący na tak niskim poziomie cywilizacji, potrafił sięgnąć swoim dziełem, do tego co niewytłumaczalne. Herzog świetnie to pokazuje i mówi o ludziach, którzy wykonali malowidła jako o twórcach wielkich świątyń jaskiniowych - bo tak je się traktuje. Tam się nie mieszkało. Tamci ludzie inaczej rozumieli świat, głębiej niż my. Herzog w pewnym momencie mówi, że za niezbyt stosowne czy prawdziwe uważa określenie człowieka na tym poziomie paleolitu i neolitu jako homo sapiens. I on powiedziałby raczej homo spiritualis. I że to jest ślad tego uduchowienia człowieka, który potrafił stworzyć taką sztukę, która jest do dzisiaj absolutnie żywa i autentyczna. I przejmująca w dodatku. Mistyczne przeżycie. William Blake, którym tyle się w życiu zajmowałem, też bez wątpienia był mistykiem. To również sprawa otwierania się jakichś wizji, które nie mieszczą się w czysto racjonalnych rygorach. Bo świat jest tak zbudowany, że nie tylko jest materią. Sprowadzanie go do samej tylko materialności jest absurdem. Udawanie, że świat niematerialny nie istnieje - jest po prostu irracjonalne. A nie - jak wielu myśli - odwrotnie.

Był historykiem, teoretykiem i filozofem sztuki. Zajmował się XVIII i XIX-wieczną europejską sztuką i teorii sztuki, malarstwem polskiego modernizmu, filozofią sztuki greckiej, dziejami i teorią ornamentu oraz historią filmu. Tłumaczył też angielskojęzyczną literaturę naukową  i piękną. Był laureatem nagrody im. Ksawerego i Mieczysława Pruszyńskich, przyznawanej przez polski PEN Club. Do jego najważniejszych publikacji należą: „Wojtkiewicz i nowa sztuka” (1965), „Postimpresjoniści" (1972), „Zasłona w rajskie ptaki” (1981), „Fragmenty. Szkice z teorii i filozofii sztuki” (1995), „Wędrówka do źródeł” (2009), „Archeologia mitu” (2012), „Poeta i mit” (2014). Wiesław Juszczak Wykładał na Uniwersytecie Warszawskim, także na KUL-u.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Wydarzenia
Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę
Wydarzenia
Polscy eksporterzy podbijają kolejne rynki. Przedsiębiorco, skorzystaj ze wsparcia w ekspansji zagranicznej!
Materiał Promocyjny
Jakie możliwości rozwoju ma Twój biznes za granicą? Poznaj krajowe programy, które wspierają rodzime marki
Wydarzenia
Żurek, bigos, gęś czy kaczka – w lokalach w całym kraju rusza Tydzień Kuchni Polskiej