Zapamiętany zostanie natomiast bez wątpienia jako kronikarz i autor wspomnień ludzi teatru, tych wielkich i znanych oraz tych już nieco zapomnianych. Złośliwi powiedzieliby, że pisał o innych, by stale przypominać o sobie. W środowisku aktorskim traktowany był jak Charon, który towarzyszy wspomnieniami kolegom w ich ostatniej drodze, wyprawie do tamtego świata. Dziwnie mi się pisze o Witoldzie Sadowym, bo już od kilku lat zobowiązywał mnie, bym napisał o nim wspomnienie. Żartowałem, że kiedyś, w stosownej, odległej chwili pewnie to nastąpi, ale prosiłbym, by było to bez autoryzacji.  Nie wiem, czy spodobało mu się to zastrzeżenie, bo jako człowiek z innej epoki, ale też aktor lubił blichtr i poczucie uwielbienia. Na swój jubileusz, czy promocję książki (tych pisał coraz więcej) potrafił obdzwonić pół Warszawy, a potem, gdy sala pękała w szwach nie ukrywał, że sprawia mu to niekłamaną radość. W ostatnich latach żałowałem, że nikt nie myślał o realizacji w Teatrze Telewizji „Warszawianki”, bo pan Witold doskonale nadawałby się do niemej roli Starego Wiarusa, która przeszła do legendy dzięki kreacji sędziwego Ludwika Solskiego. „W tej roli, to nawet bym mógł umrzeć na scenie, tak jak Tadeusz łomnicki” odparł  aktor. „To nie jest najlepszy pomysł, choćby z uwagi na reżysera – będzie miał wyrzuty sumienia” – powiedziałem mu próbując odwieść od tego desperackiego czynu. 

Związał się z warszawskimi teatrami Powszechnym, Domu Wojska Polskiego, Komedia, Polskim, Ateneum i Klasycznym a najdłużej z Rozmaitościami.  Towarzyszył, co podkreślał we wspomnieniach wielu wybitnym aktorom: Juliuszowi Osterwie w "Lilli Wenedzie", Mirze Zimińskiej i Ludwikowi Sempolińskiemu w "Żołnierzu królowej Madagaskaru", Mieczysławie Ćwiklińskiej w "Uczonych białogłowach", Janinie Romanównie w "Sprytnej wdówce", Barbarze Krafftównie i Wieńczysławowi Glińskiemu w "Ślubach panieńskich", Emilii Krakowskiej w "Żabusi", Janowi Kreczmarowi w "Tymonie Ateńczyku", Jackowi Woszczerowiczowi i Czesławowi Wołłejko w "Don Juanie”, Jerzemu Bończakowi w „Hultaju”, Ignacemu Gogolewskiemu w "Ożenku" i wielu innym.

Witold Sadowy gdzieś podświadomie tęsknił do teatru, z drugiej zaś strony czuł, że jego teatr dawno się skończył. Można powiedzieć spalił się w przenośni i dosłownie. Bo ostatnią rolę zagrał 26 grudnia 1989 roku. Był to Feldmarszałek w „Gałązce rozmarynu” w Teatrze Rozmaitości, następnego dnia w teatrze wybuchł pożar.  Sadowy wówczas z aktora dość płynnie przeszedł na pozycję recenzenta i kronikarza. Wspomnienia kolegów przynosił do redakcji „Życia Warszawy”, potem „Życia Codziennego” i „Życia na gorąco” a od lat do „Gazety Stołecznej”. Recenzje swe nadsyłał do portalu e-teatr.

Spotykałem go w teatrze podczas premier. Ostatnio, czyli na początku 2020 roku ostro mnie zrugał gdy przeczytał bardzo pochlebną recenzję dotyczącą premiery duetu Strzępka-Demirski. W swoich poglądach wydawał się być bardzo konserwatywny. Lubił, gdy o nim mówiono, z okazji setnych urodzin trafił do prasy kolorowej dzięki wyznaniu, ze jest gejem. I wtedy oświadczył, że jedyną miłością jego życia był  inżynier Jan Ryżow, z którym mieszkał i którym opiekował się do jego śmierci w 1996 roku. Gdy wybuchła pandemia wyraźnie podupadł na zdrowiu, ostatnie miesiące spędził w Skolimowie.