„Nie stosujemy uwspółcześnień. Zależało nam na XIX-wiecznym smaku" – powiedział Michał Zadara przed premierą klasycznej operetki Johanna Straussa. W praktyce wygląda to tak, że publiczność Teatru Narodowego widzi na lekko podniesionej, oprawionej niczym kinowy ekran scenie – wnętrze ekskluzywnego apartamentu Złota 44, górującego ponad iglicą Pałacu Kultury i Nauki oraz Warszawą.
W operetce opartej na miłosnej zdradzie i intrydze, balu maskowym oraz zemście za żart z przeszłości, XIX-wieczny smak wyraża najlepiej Alfred (Karol Dziuba). W oryginale dawny kochanek i operowy tenor śpiewający pod oknem Rozalindy (Anna Lobedan), żony Eisensteina (Mateusz Rusin), tu stał się alpinistą, myjącym szyby stołecznego wieżowca. Fatalnie radzi sobie ze śpiewem.
Mistrzem wokalnym nie jest też Mateusz Rusin, co łatwo rozpoznać zwłaszcza na tle Anny Lobedan i Marty Wągrockiej w roli służącej Adeli. Kto przyszedł wyłącznie na klasycznie śpiewane arie i przebojowe melodie, a ma choćby szczątkowe kompetencje do oceny muzyki, może wyjść z „Zemsty nietoperza" w Narodowym po pierwszym akcie.
Ale wcześniej, gdy do salonu wieżowca, gdzie w rzeczywistości mieszka wielu ViP-ów, w tym Robert Lewandowski, wkracza dyrektor więzienia z uzbrojonymi funkcjonariuszami CBA, publiczność zamiast bawić się „zgodnie z XIX-wiecznym smakiem", bawi się całkiem współcześnie i musi rozwiązać kilka zagadek.
Czy wiarygodność zapowiedzi reżysera jest podobna do tej, którą prezentuje ekipa rządowej telewizji, towarzysząca dyrektorowi więzienia, pełniąc wobec niego funkcje wyłącznie propagandowe? Dlaczego reżyser zamiast utalentowanych wokalnie aktorów Teatru Narodowego wybrał zwłaszcza w rolach męskich tych, którzy nie zadowolą widzów spragnionych muzycznej rozrywki na najwyższym poziomie?