Pedro Sánchez, hiszpański premier, sam to przyznał z dumą: od przywrócenia demokracji pensja minimalna nigdy nie poszybowała tak bardzo w górę. Od przyszłego roku wyniesie 900 euro miesięcznie, 22 proc. więcej niż do tej pory.
– W bogatym kraju nie możemy mieć ubogich pracowników – rzucił Sánchez.
Problem w tym, że Hiszpania aż taka bogata nie jest. Osiem lat temu kraj był na skraju bankructwa i wyszedł na prostą tylko dzięki surowym reformom przeprowadzonym przez konserwatywny rząd Mariano Rajoya, w szczególności rynku pracy. Po kryzysie pozostał jednak dług niemal równy hiszpańskiemu PKB.
– Oczywiście, że te reformy trzeba cofnąć! I to właśnie robi Sanchez. Polityka Rajoya miała katastrofalne skutki społeczne – mówi „Rz" madrycki politolog Javier Gonzalez Cerrano.
I rzeczywiście, podwyżka pensji minimalnej to tylko jeden punkt programu zmian socjalnych, jakie Sánchez uzgodnił z liderem skrajnie lewicowej Podemos Pablo Iglesiasem. Figuruje na nim także podwyżka podatków od zysków kapitałowych, zysków przedsiębiorstw oraz zarobków osób mających dochody większe niż 10 tys. euro miesięcznie. W manifeście Podemos zapisano co prawda znacznie groźniejsze pomysły, których nie podjął Sánchez, jak minimalny dochód dla wszystkich czy podział długów wobec banków na „sprawiedliwe" i „niesprawiedliwe" , których spłata nie byłaby konieczna. Ale być może premier i do tego wróci.