Kilka lat temu na granicy wargi i skóry pojawiła się u mnie zmiana – drobna kropka. Zdiagnozowano ją jako miejscowego raka skóry, niedającego przerzutów. To zostało wycięte i sprawę zamknięto.
Po kilku latach wyszło na jaw, że to była błędna diagnoza. Rak okazał się nie miejscowy i łagodny, ale wręcz przeciwnie – ze względu na pewne cechy genetyczne – bardzo agresywny i szybko dający przerzuty. Na początku 2012 roku, gdy odkryto przerzuty, na szyi miałem zmianę długości około 10 cm. Lekarz powiedział, że to bardzo duże stadium zaawansowania, że zostało mi pół roku życia i żebym się pośpieszył z pisaniem testamentu. Uświadomił też, że w moim życiu zaczyna się wielka zmiana.
Obecnie mam zajęte płuca, szyję i bark. W płucach mam osiem przerzutów. Zanim zacząłem brać lek celowany, każdy z guzów przyrastał w tempie tak szybkim – po pół centymetra do centymetra miesięcznie – że po kilku miesiącach zaczynałem mieć problemy z oddychaniem. Miałem do wyboru: iść na operację albo się udusić.
W ciągu trzech lat miałem 11 operacji ratujących życie. Nie pomagało nic. Po chemioterapii, zamiast sześciu, zrobiło się kilkanaście przerzutów. Po prostu działała odwrotnie. W ciągu kilku miesięcy wziąłem życiowe dawki niektórych leków i do końca życia nie wolno mi ich więcej podać. Nowotwór miał się tymczasem dobrze.
Wtedy nie było na moją chorobę żadnego leku. Ale rok – półtora roku temu pojawił się wismodegib.