Za sprawą „czarnego protestu" po raz kolejny w debacie publicznej pojawił się argument, że prawo do aborcji nieodłącznie związane jest z prawami kobiet. Ustawowa możliwość usuwania ciąży to nie od dziś sztandarowy postulat feministek. Problem dzieciobójstwa prenatalnego traktują one jako temat forsowany przez mężczyzn – chociażby hierarchów Kościoła katolickiego, interpretowany przez nie jako patriarchalne narzędzie przemocy wobec płci pięknej.
W rezultacie wielu Polaków może sobie pomyśleć, że uczestnicy protestów walczą o prawa kobiet. Czy tak jest rzeczywiście?
W wydanym właśnie w Polsce zbiorze esejów Michela Houellebecqa „Interwencje 2" autor szydzi z feministek. Stwierdza, że w latach 70. ubiegłego wieku wojowały one między innymi o prawo do aborcji, antykoncepcję, wolność seksualną, „jakby »system patriarchalny« był wynalazkiem podłych samców". Tymczasem – dodaje francuski pisarz – historycznym celem mężczyzn było osiągnięcie takiej sytuacji, w której mogliby oni zmieniać partnerki seksualne „bez konieczności brania sobie na kark rodziny".
Uwagi Houellebecqa są o tyle cenne, że dotyczą spraw znanych mu z autopsji. Jest on świadkiem czasów, w których przyszło mu żyć. Wzrastał w środowisku hipisowskim i przekonał się na własnej skórze o tym, co naprawdę zawierają opowieści afirmujące tak zwaną wolną miłość. Widział na własne oczy bankructwo stylu życia, który dziś w Polsce promuje lewica kulturowa.
Zastanawiając się nad tym, komu naprawdę służy prawo do aborcji, warto też wziąć pod uwagę refleksje Dinesha D'Souzy. Ten amerykański konserwatywny publicysta w swojej książce „The Enemy at Home. The Cultural Left and Its Responsibility for 9/11" („Wróg wewnętrzny. Lewica kulturowa i jej odpowiedzialność za 11 września") z roku 2007 wyjaśnia mechanizmy, które doprowadziły do zwycięstwa feminizmu na Zachodzie.