Kiedy dziesięć lat temu ukazała się książka Janusza Palikota „Pop polityka", takie wyobrażenie o polityce wydawało się fanaberią, a przynajmniej egzotyką na tle dość tradycyjnego podejścia do spraw publicznych ówczesnej klasy polityków. Było w tym coś zdecydowanie prowokującego, aby traktować politykę jako podklasę rozrywki, a w sensie ogólniejszym kultury popularnej i masowej, a nie odnosić jej do kategorii dobra wspólnego.
Wprawdzie mieliśmy wówczas już za sobą okres obecności w polityce Andrzeja Leppera, który grzmiał z trybuny sejmowej o tym, że parlament nie będzie już nigdy Wersalem, i konsekwentnie poprzez liczne ekscesy wprowadzał takie normy aktywności politycznej w życie. Byliśmy wtedy też świadkami działalności właśnie Janusza Palikota i delikatnie mówiąc, jego niekonwencjonalnego sposobu zachowania i wypowiedzi. Z czasem do takiej konwencji zaczęli dołączać inni, i to niemalże wszystkich odcieni i barw partyjnych. To co wiele lat temu uchodziło za niestandardowe, zaczęło przybierać postać normy politycznego zachowania i elementu wizerunku polityka. Odświętne i kolorowe działania na zasadzie happeningu i performance obok dosadnych, niekiedy bulwersujących i skrajnie spersonalizowanych wypowiedzi zaczęły aż w nadmiarze wypełniać przestrzeń publiczną i stawać się nieodłącznym elementem naszej codzienności.
To, co wtedy w polskiej sferze politycznej dopiero się rodziło, w innych krajach już od dwóch dekad obrosło wieloma koncepcjami dotyczącymi mediatyzacji polityki i celebrytyzacji polityków. I nie chodzi tylko o charakterystyki najbardziej spektakularnych karier politycznych osób, które należały do środowiska artystycznego, aktorskiego lub show biznesu: Ronalda Reagana i Arnolda Schwarzeneggera, czy z rodzimego podwórka Kazimierza Kutza, Janusza Rewińskiego czy Krzysztofa Ibisza. Raczej o ujęcie systemowe tego zjawiska, które skutkuje tym, że staje się trwałym, a nie incydentalnym elementem ustrojowym.
Tak było i w jakimś sensie jest z berlusconizmem i to najlepszy dowód na to, że od nazwiska znanego magnata medialnego może powstać nazwa całego systemu, z nakładającymi się nań jak w lazanii warstwami systemu politycznego, medialnego i biznesowego. Od dojścia Berlusconiego po raz pierwszy do władzy w 1994 roku i w trakcie dwóch jego powrotów na stanowisko premiera analitycy i medioznawcy budowali koncepcje wykraczające poza styl życia szefa Mediasetu i prezesa AC Milanu, czyli sławne bunga bunga, wizerunek z bandaną na głowie czy przyjacielskie związki z Putinem i Kaddafim. Niekończący się telewizyjny show i świat prymitywnych teleturniejów w kanałach rozrywkowych koncernu Berlusconiego, przy których format „Milionerzy" jest absolutną wyżyną intelektu, służyły jako przykład budowania nie tylko nowej mentalności ludzi, ale wręcz nowej wersji demokracji, nazywanej przez Bernanda Marina demokracją publiczności (widowni) lub który za Lance'em Bennetem można określić jako demokrację stylu życia. Mamy więc do czynienia z uproszczoną do maksimum wersją polityki, swego rodzaju odpolityzowaną lub apolityczną polityką, podporządkowaną zasadom wszechogarniającego wszystkich konsumpcjonizmu.
W świetnym filmie dokumentalnym o karierze medialnej i politycznej Berlusconiego „Videokracja" tenże mówi, że nie ma specjalnej różnicy, czy zarządza klubem piłkarskim, koncernem czy państwem. To stwierdzenie wyznacza ramy i logikę – a niektórzy mogą twierdzić, że antylogikę – współczesnego przywództwa politycznego. To jest też punkt widzenia kolejnych liderów, takich jak amerykański prezydent Donald Trump czy czeski premier Andrej Babiš.