Kiedyś, kiedy jeszcze Sejm był miejscem różnych gorących sporów w wielu sprawach, a nie tylko jednego – o to, kto ma władzę, między posłami dochodziło do tworzenia się poziomek. To nazwa pochodząca z czasów PRL, kiedy w PZPR zaczęło kiełkować „nowe” i działacze z różnych regionów zaczęli dowiadywać się „poziomo” między podstawowymi organizacjami partyjnymi, z pominięciem towarzyszy na „linii pionowej”, czyli na szczeblu np. województwa. Nazywano ich „poziomkami kwitnącymi na betonie”. Ruch ten był oczywiście dla partii zabójczy, groził bowiem niekontrolowanym sformułowaniem jakichś idei, które mogłyby być niezgodne z linią. „Poziomki” powołały nawet własną strukturę – Komitet Porozumiewawczy Podstawowych Organizacji Partyjnych. W stanie wojennym całe to partyjne liberalizujące środowisko oczywiście zrównano z ziemią.
Sejmowe poziomki z lat 90. były tylko instrumentem przeprowadzania różnych pomysłów legislacyjnych, których np. nie dało się przeforsować we własnym klubie parlamentarnym albo które były niewygodne dla rządu, którego było się koalicjantem. Jeśli sprawa była ważna ze społecznego punktu widzenia – zwykle znajdował się ktoś w obozie przeciwnym, kto także uważał ją za ważną. A wtedy budował poparcie wśród swoich, najczęściej na gruncie komisji sejmowych, w których sejmowi pracoholicy, czyli posłowie „zakręceni” w merytorycznych tematach, dokonywali cudów, by jakiś zasiłek, wyrównanie, nabyte prawo czy refundacja zostały uchwalone, nawet jeśli nie były zgodne z linią partii – najczęściej własnej.
Często też w Sejmie za konkretnymi rozwiązaniami lobbowały organizacje społeczne albo wyborcy z danego rejonu, powiatu czy regionu. A posłowie czujący lokalnie oddech wyborców na plecach, mimo różnic partyjnych zgodnie głosowali za pieniędzmi na regionalne inwestycje.
Te czasy minęły. – Nie ma sensu w ogóle wchodzić do Sejmu – opowiada mi jeden z działaczy pozarządowych. – Jak nie upchniesz danego rozwiązania, nowelizacji czy ustawy na poziomie rządu, to nie ma po co chodzić na komisje. Bo przechodzi wyłącznie to, co zgłasza rząd, albo na co się oficjalnie zgadza.
Posłowie pamiętający kadencje końca lat 90. wspominają, że ówczesne rządy – czy to AWS-u, czy SLD-PSL – zostawiały parlamentarzystom minimum swobody w zgłaszaniu własnych inicjatyw. Wiadomo było, że rządząca większość nie pozwoli na dużą niesubordynację, ale działanie na rzecz jakiejś grupy czy okręgu wyborczego było możliwe. Obecnie żadne rozwiązanie, które nie pochodzi ze środka obozu dobrej zmiany, nie ma szans, choćby było ze szczerego złota.