Chmury nad Ameryką zbierały się od dawna. Coś podobnego do zwycięstwa Donalda Trumpa musiało się w końcu zdarzyć. Pogłębiający się kryzys środka Ameryki był od dłuższego czasu widoczny, a mimo to nie potrafiono temu zaradzić, w porę rozbroić tej bomby. Szkoda, że ruch „Oburzonych" okazał się tak rachityczny i nazbyt „studencki" w formie, aby mógł być potraktowany poważnie przez klasę rządzącą. Wielki kapitał, nie zwracał uwagi na takie „drobiazgi", bo przecież politycy i tak byli na jego usługach.
Lekarstwem na chorą Amerykę miał być Barack Obama. W 2008 roku, stała się rzecz – jak mogło się wydawać – przełomowa. Po nieprawościach, błędach, arogancji republikańskiej administracji G.W. Busha, Amerykanie wybrali prezydenta o czarnym kolorze skóry. Owszem, wniósł on do Białego Domu uczciwość, a do polityki zagranicznej umiarkowanie, ale nie potrafił zmienić amerykańskiej polityki. Był prezydentem z uniwersytetu, a nie politycznym fighterem. Przegrał z Kongresem, lobbystami, plutokracją. Być może hamował go syndrom 22 listopada (dzień zamachu na JFK). Za głęboki kryzys z lat 2007-2009, największy od przełomu lat 20. i 30. poprzedniego wieku zapłacili i nadal płacą podatnicy, a nie winowajcy – Wall Street i przyległości.
Wygrana hochsztaplera
Szkoda, że odpowiedzią na problemy amerykańskiego świata pracy (bo to on zdecydował o zwycięstwie Trumpa) nie było pojawienie się amerykańskiego Wałęsy lub bodaj Leppera. Skądinąd Lepper przy Trumpie to polityczny intelektualista, a przy tym prawdziwie reprezentował tych, którzy na niego głosowali. Jednak ani Wałęsa, ani Lepper tam się nie mógł zdarzyć.
W Ameryce, aby wygrać wybory prezydenckie, trzeba bardzo dużo pieniędzy; w wyborach do Kongresu wystarczą duże. To jeden z paradoksów zwycięstwa Trumpa. Dzięki wielkim pieniądzom oraz zręcznemu manipulowaniu mediami wygrał gość, który jest emblematycznym przedstawicielem klasy odpowiadającej za obecną sytuację Ameryki. Amerykanie, rozgoryczeni poczuciem beznadziei, głosowali na człowieka, który przyłożył rękę do stworzenia stanu, z którego wyrasta ich frustracja i gniew. Zamiast Wałęsy wybrali hollywoodzką wersję Grobelnego.
Procesy degeneracji nie ograniczały się do Stanów Zjednoczonych, do rozsypywania się infrastruktury, niskiego poziomu usług socjalnych, braku stabilnej, choćby nisko płatnej pracy, miejscowości z wyglądu przypominających indiańskie rezerwaty. One również – jak przestrzegał Zbigniew Brzeziński – miały objąć politykę zagraniczną.