„Państwo zrejterowało z obszaru mediów” – napisał niedawno na łamach „Rzeczpospolitej" Eryk Mistewicz. I jak łatwo było przewidzieć, spłynęła na niego za te słowa fala zgryźliwych komentarzy. Bo przecież kiedy padają hasła: „państwo, media, wsparcie", to wiadomo, że musi chodzić o PiS, media publiczne i generalnie o doraźną politykę. Jak więc można pisać, że państwo nie wspiera mediów, skoro „swoje" wspiera ile sił, oczywiście z wzajemnością (państwo PiS rzecz jasna, bo państwo polskie to było kiedyś, czyli za poprzedniej władzy).
Sytuacja jest typowa. Jakikolwiek temat próbuje się dziś wrzucić do publicznej debaty – obojętnie, czy chodzi o edukację, zdrowie, kulturę czy ekologię, zawsze kończy się na PiS-ie, jak w starej piosence Czerwonych Gitar o malarzu nieszczęśliwym, który choćby nie wiem co malował, zawsze spod pędzla wychodził mu słoń.
Dogmat niezaangażowania
Dekoncentracja mediów to temat poważny, z zaszłościami, kontekstem ekonomicznym, socjologicznym i kulturowym. Zamiast pochylić się nad konsekwencjami całkowitej abdykacji państwa z kontroli nad rynkiem – idei, a nie detergentów – mamy listy do „niemieckich przyjaciół" z przeprosinami za politycznych chuliganów, którzy temat w ogóle podnoszą. Zamiast rekomendacji płynących dla Polski ze studiów porównawczych nad doświadczeniami różnych państw UE w kwestii własności w mediach, dostajemy kolejny wrzut z autu – list Marka Dekana, niczym piłkę na polityczne boisko, na którym toczy się mecz PiS kontra reszta świata.
Ale tekst Mistewicza był poświęcony czemuś innemu. A mianowicie kwestiom systemowym i fundamentalnym, dotyczącym państwa niekojarzonego odruchowo z rządzącą partią, jak również o wsparciu niedotyczącym poszczególnych graczy na rynku, ale w ogóle mediów, postrzeganych jako sieć instytucji służebnych wobec obywateli. Wiem, trudna to mowa i anachroniczne pojęcia. W tym właśnie problem, że nawet państwo przestało wierzyć w duchy. Ale cóż nam po mediach pozbawionych ducha służby publicznej?
Całkiem serio traktowane są dziś tezy o kapitale niemieckim w polskich mediach jako gwarancie wolności słowa i pluralizmu idei. To państwo polskie już takim gwarantem być nie musi? Okazuje się, że nie, bo z definicji ma się trzymać od mediów z daleka.