Na skrawku niepodległej Polski

Prawdy o powstaniu należy szukać w relacjach jego uczestników, jak choćby we wspomnieniach płk. Józefa Szostaka, szefa Oddziału III KG Armii Krajowej.

Publikacja: 01.08.2019 21:00

1 sierpnia 1944 r. o godz. 17 w stolicy rozpocząło się powstanie, które trwało 63 dni

1 sierpnia 1944 r. o godz. 17 w stolicy rozpocząło się powstanie, które trwało 63 dni

Foto: BE&W

Front zbliżał się ku Warszawie. Dawało się odczuć jakieś podniecenie i oczekiwanie. Jadąc tramwajem, miałem taki przypadek. Podszedł do mnie konduktor i zapytał wręcz: „Panie pułkowniku, kiedy zaczynamy?”. Zatkało mnie, bo ja go nie znałem, a on wiedział, kim jestem. Widać było ruch Niemców ku zachodowi. Jechały tabory, a na nich Niemcy nie z butnymi minami, a jacyś wypłowiali i potulniejsi. Szedłem któregoś dnia ulicą Towarową. Była godzina między 16 a 17-tą. Ruch ogromny. Na jezdni masa aut niemieckich. W pewnym momencie widzę, że naprzeciw mnie idzie lotnik niemiecki. Uderzyło mnie, że nagle zatrzymał się i uniósł ręce nie zupełnie do góry, ale do wysokości ramion. Podszedłem bliżej i mijając go zobaczyłem, że jakiś młody człowiek trzyma pistolet przy brzuchu Niemca, a drugi odpina mu pas z pistoletem. Wszystko odbyło się szybko i zupełnie cicho [...].

Przed Godziną „W”

W niedługim czasie zostałem wezwany na pierwszą odprawę przedpowstaniową, na której Bór zapowiedział, że będziemy się zbierali codziennie rano i drugi raz po południu. W tych odprawach, prócz Delegata Rządu, Bora, Grzegorza i Kobry, mieli brać udział: Monter, Iranek, Kuczaba i ja. Podczas tych odpraw zostały omówione zasadnicze sprawy dotyczące walki. Znając zwyczaje wyższych dowódców w naszej armii, polegające na stałym wchodzeniu w kompetencje swych podkomendnych, postawiłem zasadnicze pytanie i poprosiłem o decyzję: „Kto ma dowodzić walką: Komendant Główny, czy Monter?”. Zdecydowano, że Monter. Zapewniłem go, że z racji mojej funkcji, może być spokojny, iż nikt mu nie będzie przeszkadzał. Następnie podczas odprawy zdecydowano, że miejsce postoju Komendy Głównej nie może pozostać na Mokotowie, jak to było ustalone w przypadku powstania ogólnego, gdyż jest nieodzownym warunkiem, aby z chwilą wkroczenia wojsk sowieckich ujawniła się Delegatura i Komenda Główna, co mogłoby być niepewne przy pozostaniu na krańcu miasta i zmuszeniu do ewentualnego wycofania się z Warszawy. Polecono mi postaranie się o nowe miejsce postoju dla Komendy Głównej. Na którejś z dalszych odpraw został ustalony skład sztabu ścisłego Komendy Głównej i Delegatury, gdyż Jankowski uważał, że musi być razem z Borem. Również omówiono sprawę „Baszty”. Ten batalion sztabowy miał rozpracowany plan działania na przypadek powstania ogólnego. Ponieważ nie było czasu, aby przerabiać plany, pozostawiono „Basztę” na Mokotowie, a do osłony Komendy Głównej przeznaczono Kedyw, który był w odwodzie.

Józef Szostak jeszcze w stopniu majora (1931)

Józef Szostak jeszcze w stopniu majora (1931)

Narcyz Witczak-Witaczyński/ Narodowe Archiwum Cyfrowe

Po ustaleniu tych najistotniejszych spraw, na mnie spadł obowiązek wprowadzenia wszystkiego w życie. Na jednej z późniejszych odpraw padło pytanie: „Kto pozostanie jako Komendant Główny części organizacji, która nie będzie ujawniona?”. Grzegorz postawił swoją kandydaturę. Ja pierwszy zaprotestowałem, motywując, że byłoby to niepolityczne pociągnięcie, a inni mnie poparli. Wtedy padła kandydatura Kobry i on został ostatecznie zatwierdzony [...].

Wreszcie zostało ustalone zupełnie dokładnie, że w skład sztabu ścisłego wejdą: Bór, Grzegorz, Oddział III w komplecie wraz z łączniczkami, Heller, Kuczaba, radiotelegrafiści, szyfrantki i łączniczki. Z Delegatur: Jankowski i Pużak oraz sekretarz Jankowskiego. Jeszcze adiutant Bora – Szymon.

Pod koniec lipca jedna z odpraw odbyła się na ulicy Chłodnej, na której było więcej osób niż zwykle. Na odprawie tej Grzegorz zreferował sprawę konieczności walki w Warszawie. Nie odbyło się żadne głosowanie, jak to niektórzy historycy sugerują. Walka była zdecydowana, tylko termin nie wyznaczony, jednak Bór pozwolił każdemu z  uczestników wypowiedzieć się. Było kilka głosów przeciw walce [...].

Liczyliśmy się z możliwością, po wkroczeniu wojsk sowieckich do Warszawy, z aresztowaniem Delegatury i Komendy Głównej, lecz widzieliśmy przez tę ofiarę możliwość interwencji Zachodu na naszą korzyść. Były to naiwne złudzenia. Zachód nigdy palcem nie kiwnął, o ile nie widział w tym swego interesu. Tylko polski romantyzm i brak realizmu politycznego pozwala liczyć na wdzięczność lub szlachetność obcych, którzy mieliby Polsce dopomóc.

Szlachetność może i powinna cechować ludzi w ich prywatnym życiu, lecz tam, gdzie wchodzi w grę interes własnego narodu, tam o takich cechach trzeba zapomnieć. Wszystko jest dobre, co jest pożyteczne dla własnego kraju i narodu. Nigdy nie oburzałem się ani na Napoleona, ani teraz na Churchilla, bo jeden widział wyłącznie interes Francji, a drugi Anglii. A to, że myśmy budowali swoje nadzieje na ich dobrej woli, to było tylko naszą naiwnością polityczną. W polityce powinno się wykreślić dwa słowa: zawsze i nigdy. To są słowa propagandy, przeznaczone dla głupich [...].

„Jutro o 17-tej zaczynamy”

Na rannej odprawie 31 lipca 1944 roku Monter zameldował, że według niesprawdzonych wiadomości, na Pelcowiźnie miały się pojawić czołgi sowieckie. Ta niesprawdzona wiadomość nie wpłynęła na decyzję rozpoczęcia walki.

Na godzinę 17-tą była wyznaczona następna odprawa, o ile pamiętam, na ulicy Pańskiej. Przyszedłem na nią punktualnie, najwyżej w granicach 5 minut wcześniej lub później. Nieprawdziwie podają historycy, że spóźniliśmy się: ja, Heller i Kuczaba. Wszedłem do pokoju, słabo oświetlonego, takiego, jakim w wielu starych warszawskich kamienicach były stołowe pokoje. Za stołem, na kanapie, siedzieli delegat rządu Jankowski i gen. Bór-Komorowski. Z boku, na krzesłach siedzieli gen. Grzegorz i gen. Kobra. Płk Monter stał. Od progu złożyłem ogólny ukłon wojskowy. Nawet nie zdążyłem podejść, aby się przywitać z obecnymi, gdy Bór z punktu oświadczył: „No, Filip, jutro o 17-tej zaczynamy”. Nie siadając, wyraziłem pewne zdziwienie i zapytałem, czy do decyzji nie byli potrzebni szefowie Oddziału III i II. Na to Bór powiedział: „Monter sprawdził, że były czołgi na Pradze i daj Boże, abyśmy zdążyli przeprowadzić walkę przed wkroczeniem Sowietów”. Na to powiedziałem, że skoro to jest ostateczna decyzja, to nic nie mam już do powiedzenia, a tylko muszę zrobić wszystko, aby ją w czyn wprowadzić. Poprosiłem, aby mnie zwolniono z odprawy porannej w dniu 1 sierpnia, na co otrzymałem zgodę. Wyszedłem z lokalu. Na klatce schodowej, przed wejściem spotkałem Hellera. Szepnąłem mu: „Jutro!”. Już na dole spotkałem Kuczabę i również mu szepnąłem, że jutro. Kuczaba aż się zatoczył. Widziałem, że ta wiadomość zrobiła na nim bardzo silne wrażenie. Pobiegł na górę. […] Na noc z 31 lipca na 1 sierpnia poszedłem na Pawią, aby ostatnią noc przespać porządnie [...].

Tytuł książki Podlewskiego „Przemarsz przez piekło” jest bardzo trafnym tytułem, określającym straszliwe zmagania powstańcze, którym chyba nie było równych podczas II wojny światowej. Myślę, że Stalingrad, mający jednak tyły, nie był w tak trudnych warunkach jak Warszawa. Jeżeli w innych dzielnicach Warszawy nasilenie walk w sierpniu było słabsze, to na pewno na Starym Mieście było istne piekło. Ostrzeliwanie Starówki przy użyciu artylerii, moździerzy salwowych zwanych krowami lub szafami oraz wszelkiej innej broni, trwało bez przerwy. Walki o każdy dom mieszkalny były niesłychanie zaciekłe. Ruiny utracone w dzień były odbierane w nocy. I tu Wachnowski wykazał olbrzymią energię, umiejętność przystosowania się do specyficznych warunków walki w mieście, wielką wytrzymałość moralną i fizyczną. On był duszą obrony Starego Miasta i jemu tylko należy przypisać zasługę obrony tego skrawka miasta przez prawie miesiąc.

Utrzymanie Starego Miasta było warunkiem trwania powstania, a tym samym złudnej możliwości doczekania wkroczenia wojsk sowieckich. Dzielność Wachnowskiego przekonała Grzegorza, no i Bora, że należy awansować go do stopnia pułkownika. Z Wachnowskim widywałem się co noc. Przeważnie, gdy wracał z obchodów odcinków obrony, przychodził do mnie i omawialiśmy położenie. Jeżeli miałem go czym poczęstować, chętnie wypijał szklankę wina lub innego alkoholu. Stosunki między nami były bardzo serdeczne i koleżeńskie. Łączność z Monterem była bardzo trudna. Dopiero znalezienie drogi kanałami, pozwoliło na lepsze jej funkcjonowanie. Tu muszę podkreślić niebywałą ofiarność łączniczek i łączników. Początkowy marsz kanałami odbywał się na czworakach, dopiero później trafiono na wyższe kanały. Ludzie ci całymi godzinami szli w smrodzie i błocie, aby przynieść meldunek lub zabrać rozkaz.

O krok od śmierci

W moich wspomnieniach nie podejmuję się operować ścisłymi datami, gdyż piszę z pamięci i to po 17 latach od faktów, które miały miejsce. Gmach Sądów też nie ostał się, mimo że nie znajdował się w pierwszej linii, a nieco w głębi ugrupowania obronnego. Najpierw uległy zniszczeniu górne piętra. Pamiętam, że któregoś dnia, po nieszczęśliwym wybuchu wozu, byłem z Borem w pokoju, gdzie pracował Iron na pierwszym piętrze. Przy biurku siedział Iron i coś opracowywał, ja stałem pod ścianą, niedaleko jedynego okna, na środku pokoju stał gen. Bór. Rozmawialiśmy. Nagle rozległ się szalony huk i zrobiło się ciemno w pokoju. Zza biurka wyskoczył Iron na jednej nodze. Gdy kurz i dym nieco opadły, okazało się, że granat uderzył we framugę okna. Na szczęście nikt z nas nie został ranny, bo tylko Iron miał skaleczoną piętę odłamkiem drewna. Pokój oczywiście był nie do użytku. W niedługim czasie przenieśliśmy nasze dowództwo do pokoi parterowych. Nie pamiętam, w jakim celu, ale poszedłem z Joanną na pierwsze piętro, aby prawdopodobnie coś przynieść. W momencie gdy byliśmy na podeście pierwszego piętra, usłyszeliśmy charakterystyczny zgrzyt „krowy”. Zdążyliśmy wpaść w boczny korytarz i stanąć pod ścianą, gdy nastąpił wybuch. Zawaliły się schody wyższych pięter. Po paru minutach kurz ustąpił i udało nam się po gruzach zejść na parter.

Kwaterowaliśmy teraz dość ciasno. Spanie było mało wygodne, bo na podłodze i na siennikach. Obok mnie sypiał ojciec Tomasz Rostworowski. Wracał on przeważnie późną nocą i zwykle pytał, czy nie mam coś pocieszającego, aby mógł powtórzyć rannym i cywilnej ludności. Do dzisiejszego dnia jestem z najgłębszym szacunkiem dla tego wyjątkowego księdza. Jego zalety charakteru były imponujące. Nie widziałem tak opanowanego człowieka. Pamiętam, że którejś niedzieli ojciec Tomasz odprawiał mszę w jakiejś sali na parterze. Już podczas kazania uderzył pocisk na zewnątrz, lecz blisko drzwi, gdzie stali ludzie. Ktoś został ranny i zrobił się mały szum, zanim rannego wynieśli. Ojcu Tomaszowi nawet głos nie zadrżał. Mówił dalej swoje piękne i pełne patriotyzmu kazanie.

Około 17 sierpnia walki nabrały specjalnego nasilenia, Niemcy przypuścili generalny szturm na Starówkę. U zabitego oficera niemieckiego znaleziono rozkaz do natarcia. Nie od razu go dostałem, lecz gdy go przeczytałem, powiedziałem sobie tylko: „Całe szczęście, że czytam to po odparciu już natarcia, bo ilość sił użytych była tak duża i środki tak wielkie, że teoretycznie nie powinniśmy tego wytrzymać. A jednak wytrzymaliśmy!” [...].

Wreszcie zaczęto mnie naciskać, abym zgodził się na wycofanie sztabu, a z nim i Delegatury ze Starego Miasta do Śródmieścia, zwłaszcza że droga kanałami umożliwiała to przesunięcie. Byłem przeciwny wycofaniu. Zdawałem sobie sprawę, że wycofanie sztabu i Delegatury wywarłoby ujemny wpływ na ducha obrońców. Uważałem, że upadek Starego Miasta, to początek końca Powstania. A przecież, jeżeli zaczęło się walkę, to trzeba dociągnąć ją choć do częściowego zwycięstwa, bo łudziliśmy się, że jednak wojska sowieckie nogą nadejść, zwłaszcza że wiadomości na Starówce były bardzo skąpe i ocenić sytuację było trudno. Już samo to, że walczymy blisko trzy tygodnie i Niemcy nie mogą nas zgnieść, świadczyło o ich słabości i trudnym położeniu. Ja, jako szef operacji KG, najwięcej obawiałem się, aby nie dopuścić do kapitulacji pięć przed dwunastą, jeżeli będzie to konieczne. Z moim zdaniem, teraz podczas walk, liczono się, bo na pewno cieszyłem się największym autorytetem tak wśród personelu sztabu, jak i oddziałów. Bór był ciągle chory i zmaltretowany, leżał nakryty z głową kocem, Grzegorz zgnębiony szukał śmierci i był dość bierny. Ja trzymałem się twardo, nie okazując na zewnątrz tego, co myślałem i czułem. Heller trzymał się, lecz był dość bierny. Kuczaba zdecydowanie smutny i cichy. Nie godziłem się na wycofanie się.

W jednym ważnym momencie nie posłuchano mnie i Bór wydał decyzję wbrew mojej propozycji [...].

Kanałami do Śródmieścia

Wieczorem, gdy zrobiło się zupełnie ciemno i po ustaleniu porządku oraz omówieniu zachowania się w kanałach, wyszliśmy z Sądów. Przy nieustającym grzechocie ognia karabinowego, przeszliśmy do włazu na placu Krasińskich róg Długiej. Wejście na głębokość ponad 4 metrów po klamrach do dość wąskiego włazu nie należało do przyjemnych. W kanale ustawiliśmy się gęsiego, trzymając prawą ręką liny rozciągniętej wzdłuż całej kolumny maszerującej bez światła, bo latarkę miał prawo mieć tylko przewodnik na czole kolumny. Gdy dano znać, że wszyscy weszli do kanału – ruszyliśmy. Rozmawiać nie było wolno. Musieliśmy się posuwać w zupełnej ciszy. Weszliśmy w zaduch i powyżej kostek w jakąś maź. Szliśmy nieco przygarbieni i z pochylonymi głowami. Gdzieś pod ulicą Miodowa spadł na nas z jakiegoś miejsca deszcz wody albo nie wody. Pod Krakowskim Przedmieściem usłyszeliśmy nad nami dudnienie czołgów, lub jakichś ciężkich wozów. Marsz był powolny i trwał kilka godzin. Gdy już dniało, choć dokładnie nie pamiętam, wyszliśmy z kanału na Nowym Świecie, róg Wareckiej. Przeszliśmy od razu do gmachu PKO na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Tu oczekiwano nas i otrzymaliśmy czystą bieliznę i możliwość umycia się. [...]

Nigdy nie zapomnę strasznego widoku szpitala w piwnicach Sądów. Gdy wszedłem do niego, przyprowadzony przez Joannę, poczułem straszny zaduch ropiejących ran. W mroku nielicznych świeczek leżeli ludzie ciężko i lżej ranni, w strasznych warunkach, na słomie, na podłodze w brudzie i z strasznym samopoczuciem bezsiły i beznadziejności. Nieszczęśliwców tych, z których większość poszła walczyć za Polskę, spotkał straszny los. Zostali wymordowani lub spaleni przez Niemców, przez te wściekłe zwierzęta, to bydło pozbawione wszelkiej rycerskości, wobec którego do śmierci będę czuł pogardę i wstręt.

Leżałem na sienniku, czy materacu pod oknem, nie śpiąc, gdy zobaczyłem, że przed godziną umówioną, przyszedł Monter. Wstałem więc i przeszedłem do pokoju obok gdzie był Bór i Grzegorz. Ledwie zaczęliśmy rozmowę, podczas której Monter referował położenie, gdy nagle rozległ się charakterystyczny zgrzyt i pocisk „krowy” eksplodował w pobliżu, powodując wypadnięcie wszystkich szyb. Mój siennik, z którego przed chwilą zeszedłem, był dokładnie zasypany szkłem. To nie przerwało naszej rozmowy, podczas której doszliśmy do wniosku, że Starówka już dłużej nie wytrzyma obrony [...].

Ze względu na niemożność urzędowania na wyższych piętrach PKO Grzegorz postanowił przenieść sztab do schronów podziemnych. W tym nowym miejscu postoju byliśmy prawie bezpieczni. Mieszkaliśmy i urzędowaliśmy dwa piętra pod ziemią. Tu przeżyliśmy nieudane przebicie się załogi Starówki i jej późniejsze wycofanie się kanałami. Tu – nieudane natarcie na Uniwersytet [...].

W pierwszych dniach września płk dypl. Rzepecki, ps. Prezes, szef Biura Informacji i Propagandy, zwrócił się do mnie z prośbą, abym spotkał się z dziennikarzami prasy wychodzącej podczas powstania w Warszawie i naświetlił im ogólne położenie. Nie należało to do przyjemnych spraw. Nie chciałem mówić nieprawdy, a prawda przedstawiała się raczej tragicznie, zwłaszcza że było to już po opuszczeniu Starego Miasta, Spotkanie odbyło się wieczorem na Marszałkowskiej, w suterenie jakiegoś eleganckiego sklepu. Dziennikarze wyszli z tego spotkania raczej zgnębieni, bo cóż mogłem im powiedzieć? Tylko cud może nas uratować... [...].

3 września przyszła do sztabu, po wyjściu ze Starówki, Zosia Klepaczowa. Kwaterowała z plutonem 1112 gdzieś na Złotej. Zaprosiła mnie i Joannę na kolację, bo miała coś do jedzenia, a z jedzeniem było już dość słabo. Zwolniłem się na tę jedną noc i poszliśmy. Kolacja jak kolacja, powstańcza. Dobra była. Pogadaliśmy sobie. Wysłuchałem przeżyć Klepaczów i Hani z ostatnich dni Starówki i po krótkim spaniu w dość prymitywnych warunkach, rano wróciliśmy do sztabu w PKO. Gdy dochodziliśmy do PKO, Niemcy rozpoczęli ostrzeliwanie swymi 60 cm moździerzami. Niedaleko nas padł pocisk. Na szczęście nie wybuchł, lecz wstrząs był bardzo silny.

Na pierwszym piętrze w dół, na klatce schodowej, a przy windzie do naszego schronu, rozkwaterował się jakiś odwodowy pluton. Chłopcy byli wspaniali. Weseli i beztrosko ciągle śpiewali. Gdy przechodziłem obok nich, zaczęli się delikatnie przymawiać, że chyba będąc blisko sztabu, powinni dostać jakiegoś wina. Tak szczęśliwie się złożyło, że mieliśmy w naszym schronie kilka butelek, więc dwie lub trzy daliśmy tym wspaniałym chłopcom. Było to ich ostatnie wino.

Bomba ze sztukasa

Po obiedzie przyszedł ppłk Szczurek, ps. Sławbor, który był dowódcą odcinka Śródmieście, chyba południe. Tak się złożyło, że tego pamiętnego dnia 4 września nie było prądu, nie mogliśmy więc słuchać radia i siedzieliśmy przy świeczkach. Była godzina między 18 a 19, sztukasy, czynne w tym dniu, kończyły obrzucanie nas bombami. Nagle podziemiem naszym wstrząsnął szalony wybuch. Świece zgasły, zrobiło się zupełnie ciemno i przez uchylone drzwi żelazne zaczął wsączać się jakiś zapach. W ciemnościach posłyszałem głos Joanny: „Filip! Filip!”. Po ciemku odnalazłem ją, bo była w innym pomieszczeniu. Zapaliliśmy świece. Porwaliśmy stojącą na stole butelkę winą i zmoczyliśmy chustki do nosa, aby zrobić choć prowizoryczny filtr, bo sądziliśmy, że zapach pochodzi od gazu trującego. Po pierwszym wstrząsie szybko wróciliśmy wszyscy do opamiętania. Ktoś krzyknął, że zna zapasowe wyjście z podziemi, bo schody były zawalone. Wzięliśmy się za ręce i ktoś, prowadząc nas początkowo po gruzach, wyprowadził na podwórze. Okazało się, że ostatnia rzucona w tym dniu bomba 500 kg ze sztukasa, wpadła w otwór od windy i eksplodowała dwa piętra pod ziemią. Zawaliła jedną ścianę wewnętrzną na dole, gniotąc śmiertelnie łączniczkę Bora – Basię, raniąc Kuczabę i Grzegorza. Wesoły pluton zginął w całości. Straty były ogromne. Ponieważ Bora nie było w tym czasie w gmachu PKO, ja jako najstarszy zebrałem sztab i zakwaterowaliśmy się chwilowo przy szpitalu, oczekując na przyjście Bora.

Niebawem nadszedł Bór. Poszliśmy odwiedzić, zabranych już do szpitala Grzegorza i Kuczabę. Grzegorz wyglądał zupełnie opłakanie. Był cały zlany krwią, jakkolwiek nie miał ciężkich ran, a raczej był ogólnie podrapany odłamkami drewna. Kuczaba leżał zupełnie złamany, głównie na duchu, choć był też ranny. Biedna Basia zmarła.

Bór wyznaczył mnie na pełniącego obowiązki szefa sztabu. Na wniosek Hellera postanowiliśmy przenieść nasze miejsce postoju na odcinek Śródmieście południe. Jako chwilową kwaterę zaproponował jakiś lokal na Kruczej. W nocy z 4 na 5 września przeszliśmy pod osłoną barykady, przez Aleje Jerozolimskie na Kruczą. W ciągu dnia przeszliśmy już na stałą kwaterę do „Pasty” na Piusa (obecnie ul. Piękna). Tu pozostaliśmy do końca powstania.

Zaczął się ciężki okres, jeżeli chodzi o wytrzymałość charakteru. Nie byliśmy wprawdzie tak bardzo narażeni na śmierć, co ma znaczenie i wpływ na samopoczucie, ale ciężkie położenie ogólne wymagało dużo hartu. Ciężkie walki na Powiślu groziły załamaniem się Powstania. Olbrzymie straty i wyczerpanie się amunicji, nasuwały myśli, że nie można dłużej prowadzić walki.

Ja osobiście byłem wrogiem przedwczesnej kapitulacji. Bałem się, aby nie zrobić tego o minutę za wcześnie [...].

Sytuacja była beznadziejna...

Bór wyraźnie był zupełnie wyczerpany nerwowo i widać było, że myśl o kapitulacji nurtuje w nim i jest raczej zdecydowany na ten krok. I ja, i Heller widzieliśmy doskonale całą tragedię naszego położenia. Rozumiałem, że to może jest ostatni moment do zaprzestania walki, ale bardzo się bałem, aby to nie nastąpiło za wcześnie. Wyczucie takiego momentu jest niesłychanie trudne, zwłaszcza że nie wierzyłem Niemcom, aby dotrzymali zapewnień uznania nas za kombatantów, bez stwierdzenia tego przez aliantów [...].

Kiedy zaczęło się natarcie na Pragę i wydawało się, że może nareszcie nadejdzie moment wkroczenia wojsk sowieckich do Warszawy, doszedłem do wniosku, że wobec choroby Grzegorza, nie można dopuścić, aby Bór sam pertraktował z Sowietami. Postawiłem wniosek Grzegorzowi, aby szefostwo sztabu Armii Krajowej objął Kobra.

Do rozmów politycznych ja nie uważałem siebie za kompetentnego i mającego wpływ na Bora, aby mnie usłuchał. Tak się też stało. Kobra zjawił się w sztabie i objął szefostwo sztabu, a ja wróciłem na stanowisko szefa operacji, czy jak kto woli – tylko szefa oddziału.

Jednakże nadzieje na wkroczenie Sowietów rozwiały się. Wtedy Kobra wrócił znów do konspiracji. Po prostu zniknął którejś nocy [...].

Obrona nasza dogorywała. W ostatnich dniach września odbyła się odprawa w sztabie dowództwa Armii Krajowej z udziałem delegata Jankowskiego. Referowałem położenie operacyjne i stwierdziłem, że w najbliższym czasie nie można liczyć na rozpoczęcie się ofensywy sowieckiej. Dalsza walka stała się zupełnie beznadziejna. Odbyło się głosowanie, czy kapitulować, czy nie. Wszyscy wypowiedzieli się za kapitulacją, z wyjątkiem Grzegorza [...].

Po decyzji o kapitulacji, Bór chciał mnie wyznaczyć, abym pertraktował z Niemcami. Ponieważ zrobił to, jak zawsze, mało zdecydowanie i raczej w formie propozycji – kategorycznie odmówiłem. Początkowe sprawy załatwiał ppłk dypl. Zygmunt Dobrowolski, oficer III Oddziału i mjr dypl. Franciszek Herman. W umowie tej nie zostało użyte słowo „kapitulacja”, a jedynie zaprzestanie walki. Samą umowę o zaprzestaniu walki, z upoważnienia Bora podpisał płk dypl. Kazimierz Iranek-Osmecki, ps. Heller, płk dypl. Zygmunt Dobrowolski, ps. Zyndram i por. rez., prawnik Alfred Korczyński, ps. Sas.

W tym czasie Mokotów, po bardzo ciężkich walkach, padł. Walczył jeszcze beznadziejnie Żoliborz. Trudno mi jest powiedzieć, czy Żoliborz nie wierzył w zawarcie umowy o zaprzestaniu walki, czy dla jakichś innych powodów, ale walczył. Aby uniknąć już zupełnie zbędnego rozlewu krwi, na Żoliborz został wysłany Wachnowski i on doprowadził dopiero do zaprzestania walki.

Według umowy o zaprzestaniu walki, mieliśmy opuścić Warszawę z bronią, a złożyć ją dopiero po wyjściu za barykady [...].

Po podpisaniu umowy o zaprzestaniu walki nastąpiło pewne odprężenie. Ogień ustał i tłumy ludzi wyległy na ulice. Nawet podczas najtragiczniejszych przeżyć bywają chwile humorystyczne. Wyszedłem na ulicę Kruczą. Wyglądała tragicznie. Jeszcze niecały miesiąc temu, gdy szliśmy do „Pasty”, wszystkie domy stały. Teraz były tylko kupy gruzu [...].

I tak zakończył się pełen nadludzkich wysiłków ostatni rozdział moich walk o wolność Polski. Rozdział tragiczny, ale jak wspaniały, bo pozwalający własnymi oczami oglądać nadzwyczajnych, godnych uwielbienia ludzi. Dziś jestem dumny, że brałem czynny udział w tym ostatnim zbrojnym zrywie, w odzyskaniu ponownym prawdziwej niepodległości, choć zrywie, który nie dał tego, do czego dążyliśmy, ale zmniejszył zło, które dziś mamy.

Zakończyłem Powstanie z poczuciem, że dałem z siebie wszystko, na co mnie było stać i nie mam żadnych wyrzutów sumienia. Nie miałem i nie mam żadnego wewnętrznego „kacenjameru”.

Front zbliżał się ku Warszawie. Dawało się odczuć jakieś podniecenie i oczekiwanie. Jadąc tramwajem, miałem taki przypadek. Podszedł do mnie konduktor i zapytał wręcz: „Panie pułkowniku, kiedy zaczynamy?”. Zatkało mnie, bo ja go nie znałem, a on wiedział, kim jestem. Widać było ruch Niemców ku zachodowi. Jechały tabory, a na nich Niemcy nie z butnymi minami, a jacyś wypłowiali i potulniejsi. Szedłem któregoś dnia ulicą Towarową. Była godzina między 16 a 17-tą. Ruch ogromny. Na jezdni masa aut niemieckich. W pewnym momencie widzę, że naprzeciw mnie idzie lotnik niemiecki. Uderzyło mnie, że nagle zatrzymał się i uniósł ręce nie zupełnie do góry, ale do wysokości ramion. Podszedłem bliżej i mijając go zobaczyłem, że jakiś młody człowiek trzyma pistolet przy brzuchu Niemca, a drugi odpina mu pas z pistoletem. Wszystko odbyło się szybko i zupełnie cicho [...].

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Wydarzenia
Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę
Wydarzenia
Polscy eksporterzy podbijają kolejne rynki. Przedsiębiorco, skorzystaj ze wsparcia w ekspansji zagranicznej!
Materiał Promocyjny
Jakie możliwości rozwoju ma Twój biznes za granicą? Poznaj krajowe programy, które wspierają rodzime marki
Wydarzenia
Żurek, bigos, gęś czy kaczka – w lokalach w całym kraju rusza Tydzień Kuchni Polskiej