Według plotki krążącej w politycznych kuluarach, list amerykańskiej ambasador Georgette Mosbacher ujawniono, ponieważ PiS miał się zorientować, że ustępstwa wobec Unii w sprawie reformy Sądu Najwyższego zostały negatywnie odebrane przez elektorat tej partii (co potwierdza sondaż przeprowadzony przez IBRiS na zlecenie „Rzeczpospolitej"). Sympatycy prawicy mieli uznać, że rząd niewystarczająco broni suwerenności, uginając się przed żądaniami Brukseli.

W odpowiedzi przypomniano sobie o liście ambasador Mosbacher do premiera, który postanowiono ujawnić i zorganizować spektakl pod tytułem: Polska nie da sobie pluć w twarz, będziemy bronić naszej suwerenności. A wyborcy szybko zapomną o upokorzeniu, jakim było wycofanie się ze zmian w Sądzie Najwyższym, i pochwalą rząd, jak broni polskiej godności przed zakusami innych stolic.

Nie wierzę, że ta plotka może być prawdziwa, bo dowodziłaby skrajnej nieodpowiedzialności PiS. Faktem jednak jest, że jeśli taki był scenariusz, to za bardzo się udał. Po przecieku listu do mediów prawicowi publicyści i internauci zaczęli się prześcigać w obrażaniu Georgette Mosbacher, uderzając w najwyższe tony (chce cenzurować polskich ministrów, to nie ambasador USA jest suwerenem w Polsce), wypominano jej trzech mężów itd. Z kolei ważni politycy PiS w publicznych wypowiedziach dezawuowali ambasador jako osobę o niewielkim doświadczeniu w dyplomacji.

Dlaczego akcja się udała za bardzo? Bo na Mosbacher zaczął wylewać się typowy hejt, a równocześnie z Waszyngtonu przyszedł zimny prysznic: rzeczniczka amerykańskiej dyplomacji wsparła ambasadora w Polsce, w pełni popierając jej wysiłki na rzecz obrony ważnych dla USA wartości, jaką jest m.in. ochrona wolności słowa. A historia zaczęła się obracać przeciwko partii rządzącej, opozycja podchwyciła argument, że PiS prowadzi Polskę do konfliktu z ostatnim naszym sojusznikiem, zagrażając nie tylko naszemu bezpieczeństwu, ale też podważając naszą pozycję na świecie.

I rzeczywiście między poczuciem dumy narodowej i łechtaniem jej przez sztorcowanie ambasadora innego kraju, który „śmiał" zwrócić uwagę rządowi na sprawę wolności słowa, a dyskomfortem z powodu tego, że znów nasz kraj znajduje się na cenzurowanym, granica jest niezwykle cienka. I zapewne dlatego rząd zaczął tonować nastroje, zapewniając, że drobny incydent nie może stanąć na drodze do zacieśniania relacji polsko-amerykańskich. Bo też PiS wpadł trochę we własną pułapkę. Z jednej strony konfliktował się z Brukselą, inwestując bardzo mocno w relacje z Waszyngtonem. I gdy z USA przyszedł przykry prztyczek w nos w postaci krytyki ataków ze strony rządzących pod adresem należącej do Amerykanów stacji TVN, PiS na własne życzenie znalazł się w potrzasku. Godnościowa retoryka wobec kraju, w którym rząd pokłada – i zresztą słusznie – największe nadzieje, jeśli chodzi o naszą sytuację geopolityczną, nie brzmią zbyt wiarygodnie. A pójście na zwarcie z USA akurat w chwili, gdy Rosja po raz kolejny eskaluje konflikt z Ukrainą, prowadząc do zachwiania stabilności w całym regionie, to – pomijając już kalkulacje wyborcze – po prostu pomysł niemądry.