Jeszcze nie tak dawno AfD, czyli Alternatywa dla Niemiec, nowa partia na niemieckiej scenie politycznej, była na ustach wszystkich, w Niemczech i w Europie.
Spekulowano, że rozsadzi skostniały system partyjny od środka, że nie tylko wedrze się przebojem do Bundestagu, ale i będzie tam nieomal rozdawać karty. Lub też jej tam obecność zmieni niemiecką politykę na tyle, że uniemożliwi Angeli Merkel i jej CDU dalsze sprawowanie władzy. I że zmieni Niemcy, gdyż obnaży mechanizmy poprawności politycznej wywodzącej się z niemieckiego poczucia winy, które każe wielu Niemcom kochać bliźnich, nawet jeżeli nadużywają gościnności, wpraszają się tłumnie setkami tysięcy, a ich bracia w wierze organizują zamachy w całej Europie.
W końcu AfD, a także skoligacona z nią Pegida, czyli Patriotyczni Europejczycy przeciwko Islamizacji Zachodu, stanęła na czele oporu przeciwko tym zjawiskom. I poniosła porażkę. Przynajmniej w stosunku do pierwotnych oczekiwań i nadziei.
Zamiast kilkunastu procent poparcia jeszcze nie tak dawno temu obecne sondaże mówią o szansach wyborczych w granicach 6,5–9 proc. Przy tym dolna granica poparcia znajduje się niebezpiecznie blisko 5-proc. progu wyborczego. – Nie wyobrażam sobie nowego przywództwa wspólnie z Frauke Petry – oświadczył właśnie Jörg Meuthen, współprzewodniczący AfD, wraz z panią Petry, rozpoczynając nową rundę walki o władzę w partii. Nie byłoby to zaskoczeniem, gdyby nie fakt, że nowa wojna na górze rozpoczyna się dwa miesiące przed wyborami do Bundestagu.
W takiej chwili może wyrządzić partii jedynie szkody. Natomiast kolejny zjazd AfD zapowiedziano dopiero na grudzień tego roku. Wojna nie służy więc nikomu. Trwa jednak nieprzerwanie pomiędzy skrzydłem narodowokonserwatywnym z Frauke Petry na czele i konserwatywno-liberalnym, któremu przewodzi Jörg Meuthen.