Nieco bardziej ambitne mogą się wydawać te fragmenty nowego porozumienia, które odnoszą się do polityki obronnej. Oba kraje zapowiadają, że będą działać na rzecz powstania „wspólnej kultury" wojskowej i koordynacji polityki eksportu broni. Obiecują też, że w każdych okolicznościach wystąpią we wzajemnej obronie. Jednak w traktacie parokrotnie jest podkreślone, że taka inicjatywa ma się wpisywać w strategię NATO.
Amerykańskie przywództwo
– W ten sposób Paryż i Berlin chcą się schronić pod parasolem amerykańskim. To zasadniczo ogranicza ambicje wspólnej polityki obronnej – podkreśla w „Le Figaro" ekspert wojskowy Hadrien Desuin.
Zdaniem Grillmayera jest mimo wszystko jeden oryginalny pomysł, który udało się wpisać do nowego traktatu: powołanie francusko-niemieckiego zgromadzenia parlamentarnego, składającego się z 50 posłów z każdego z krajów. Ma ono przekonywać rządy w Berlinie i Paryżu do inicjatyw, które wprowadzą w życie ogólne zapisy umowy. Takie apele co prawda nie będą prawnie zobowiązujące, ale to jednak nowa forma nacisków na rzecz zacieśnienia współpracy przez Ren.
Publikację traktatu poprzedziła fala przerażających plotek o jego treści. Wszystko zaczęło się od deklaracji, jaką 11 stycznia opublikował na YouTubie poseł mocno konserwatywnego ugrupowania Powstań Francjo! Bernard Monot. Ostrzegał w nim, że Macron szykuje się do... oddania Niemcom Alzacji i Lotaryngii. Marine Le Pen podchwyciła ten motyw, twierdząc, że obie prowincje zostaną „podporządkowane" Berlinowi. Ostrzegła też, że niemiecki zostanie wprowadzony do administracji w przygranicznych regionach Francji. I przekonywała, ze Francja chce „oddać" swoje miejsce w Radzie Bezpieczeństwa na rzecz Niemiec.
W dokumencie nic takiego, rzecz jasna, się nie znalazło. Mowa tylko o współpracy transgranicznej i intensyfikacji nauki języków obu krajów. Ale łatwość, z jaką znaczna część społeczeństwa uwierzyła w takie pogłoski, mówi wiele o obawach przed wschodnim sąsiadem, którego potencjał gospodarczy dalece przegonił Francję.
Jednak nawet bliskie współdziałanie francusko-niemieckiego tandemu nie wystarczyłoby, aby pchnąć Unię na nowe tory. W obu krajach mieszka około 30 proc. ludności Wspólnoty, a potrzeba poparcia 16 państw zamieszkałych przez przynajmniej 65 proc. mieszkańców Wspólnoty, aby przeforsować kwalifikowaną większością decyzje w Radzie UE. Tymczasem tradycyjni sojusznicy Berlina i Paryża, jak Włochy czy Holandia, są dziś rządzeni przez ugrupowania odnoszące się z dużym dystansem do integracji.