Pierce Brosnan: Bond z warzywniaka

Pierce Brosnan odbierze w sobotę we Wrocławiu Europejską Nagrodę Filmową za całokształt twórczości i rozsławienie kina europejskiego na świecie.

Aktualizacja: 10.12.2016 06:05 Publikacja: 08.12.2016 12:16

Pierce Brosnan: Bond z warzywniaka

Foto: materiały prasowe

Od ponad 30 lat mieszka w Stanach, ale urodził się i dzieciństwo spędził w Irlandii, a młodość w Anglii. Ma bogatą karierę filmową, choć w wywiadach zawsze zaprzecza, gdy ktoś nazywa go gwiazdą lub celebrytą. Nie mizdrzy się ani nie odmładza. Był najprzystojniejszym ze wszystkich Bondów. A jednocześnie zapewniał: „Ja i Bond jesteśmy jak Dr Jekyll i Mr Hyde".

Czytelnicy brytyjskiego „Empire" zapytali go, co to znaczy „być prawdziwym mężczyzną". Odpowiedział: „To znaczy dobrze czuć się we własnej skórze. Mieć odwagę i siłę, by głośno mówić to, co się myśli. Przyjmować wyzwania. Jednego dnia człowiek budzi się i musi sobie powiedzieć: »Przestałem być chłopcem. Jestem mężczyzną«".

On sam bardzo wcześnie obudził się z taką myślą w głowie. To nawet zadziwiające, bo ze swoją urodą i urokiem mógł zostać „wiecznym chłopcem". Tylu ich jest w zawodzie aktorskim, nikogo by to nie zdziwiło. Ale Brosnan szedł przez życie z powagą. Może dlatego, że nie szczędziło mu ono ciosów. Musiał je przyjmować na klatę, brać na siebie odpowiedzialność za innych.

– Jestem mieszanką irlandzko-angielsko-amerykańską – mówi o sobie. – Irlandia jest moim domem, Anglia jest moim domem i Kalifornia jest moim domem.

Porzucony przez ojca

Urodził się 16 maja 1953 roku w Droghedzie, wychował miasteczku Navan w County Meath w Irlandii. Był synem stolarza Toma Brosnana, który upłynnił się z życia jego matki, gdy Pierce był niemowlakiem.

– Rosłem bez ojca, bardzo dotkliwie odczuwając jego brak – wspomina aktor.

Wychowywał się u dziadków, bo zostawiła go również matka. Ale do niej nigdy nie miał pretensji. Nie była w stanie ułożyć sobie życia w małej, irlandzkiej miejscowości, wytykana palcami jako ta, która nawet nie umiała utrzymać przy sobie męża. Wyjechała do Londynu, by tam nauczyć się pielęgniarstwa i zbudować nowe życie. Po śmierci dziadków Pierce'em zajęli się sąsiedzi. Dla niego to był czas ogromnej samotności: dzieciak, którego matka odwiedzała raz w roku, bez ojca, na dodatek z rzymskokatolickiej rodziny.

Ale w 1964 roku, gdy miał 11 lat, matka sprowadziła go do siebie. Wyszła wówczas drugi raz za mąż, mogła zapewnić synowi dom. I przybranego ojca, który stał się dla niego ważną figurą.

– Właściwie powinienem być Tomowi wdzięczny, że mamę zostawił – mówił w wywiadach Brosnan. – Gdyby ten związek się utrzymał, moje życie wyglądałoby inaczej. Pewnie dorósłbym w Naval. Nie chodziłbym do szkoły w Londynie, a przede wszystkim nie miałbym takiego ojczyma. Bill Carmichael stał się dla mnie nie tylko rodzicem, także autorytetem, przyjacielem, przewodnikiem w życiu.

Ojczym zaraził go też miłością do ruchomych obrazów. Już w czasie drugiego weekendu, jaki chłopiec spędził w Londynie, zabrał go na „Goldfingera". Brosnan do dziś pamięta ten dzień. Lato 1964 roku, kino Odeon przy Putney High Street. Sean Connery. Do dzisiaj jego ulubiony Bond.

– Nawet mi wtedy przez głowę nie przemknęło, żeby zostać aktorem – przyznaje Brosnan.

Londyn go ukształtował, ale to nie znaczy, że było łatwo. Był przyzwyczajony do kameralnej szkoły z siedmioma klasami, a znalazł się w molochu dla 2 tysięcy uczniów, gdzie na dodatek koledzy przezywali go „Irlandczykiem". Czuł się obcy. Chciał malować, dostał się nawet do szkoły plastycznej. Tam, w czasie warsztatów w Teatrze Oval House, przez przypadek nauczył się sztuczki połykania ognia. Robił to tak dobrze, że podpisał kontrakt w cyrku i występował na arenie. Wiele lat później przypomnieli sobie o tym epizodzie z jego życia twórcy „Muppet Show". Jako gość programu Brosnan zgodził się pokazać Kermitowi i pannie Piggy sztuczkę, którą wykonywał w dawnych czasach. Specjalista od efektów specjalnych zamiast parafiny użył jakiegoś innego środka, który miał być pozbawiony smaku i zapachu. Aktor spalił sobie usta, do końca dnia chodził z kompresem lodu przy twarzy i – jak zapewnia – to był jego ostatni cyrkowy numer w życiu.

Ale wtedy, w młodości, występy mu się spodobały. Zapragnął, żeby to był jego świat. W Londynie studiował w Drama Center, zarabiając na życie jako taksówkarz. Imał się zresztą w życiu różnych zajęć. Ożenił się bardzo młodo z kobietą, która miała dwójkę dzieci, i chcąc utrzymać rodzinę, pracował jako sprzedawca w sklepie z warzywami na West Endzie.

Pierwszy Irlandczyk

Ale walczył o swoją pozycję w zawodzie aktorskim. Na scenie zadebiutował w 1976 roku. Odniósł spory sukces, gdy sam Tennessee Williams wybrał go do roli McCabe'a w londyńskim spektaklu „The Red Devil Battery Sign", a po premierze przysłał mu telegram: „Dziękuję Bogu za ciebie, drogi chłopcze".

Cztery lata później Brosnan po raz pierwszy pojawił się na ekranie w filmie „Długi Wielki Piątek". W epizodzie. Jego rola nazywała się „pierwszy Irlandczyk". Ale w tym samym roku zagrał też w filmie Franka Cvitanovicha „Murphy's Stroke". Zaczął pojawiać się w telewizji, a w 1981 roku wyjechał do Stanów, gdzie dostał rolę w serialu „The Manions of America". Miał to być krótki pobyt, jednak Ameryka przystojnego młodego aktora zagarnęła na zawsze.

– W Stanach poczułem ogromny przypływ energii i wolności. Miałem wrażenie, że wszystko może się zdarzyć – wspomina.

I zdarzyło się. Podpisał kontrakt z producentami innego serialu „Detektyw Remington Steele". To była tytułowa rola. Nakręcili 94 odcinki.

W połowie lat 80. dostał propozycję przejęcia po Rogerze Moorze roli Jamesa Bonda. Producent Albert Broccoli zobaczył go kiedyś na planie „Tylko dla twoich oczu", gdzie aktor przyszedł odwiedzić swoją żonę Cassandrę Harris, i podobno od razu powiedział: „Jeśli ten facet umie grać, to będzie następnym Bondem". Ale Brosnan musiał mu odmówić, bo jako Remington Steele był związany długoterminową umową z NBC. Rola Bonda przypadła Timothy'emu Daltonowi, jednak producenci Bonda o przystojnym aktorze nie zapomnieli. Wrócili do rozmów po dekadzie.

W 1995 roku Brosnan pojawił się w „GoldenEye", po dłuższej przerwie w realizacji serii. To była wielka niewiadoma. Filmy z Bondem święciły ogromne sukcesy na Zachodzie w czasach żelaznej kurtyny, a przerwę w ich realizacji wymusiła historia. Agent Jej Królewskiego Mości walczył zajadle z komunistycznymi, rosyjskimi szpiegami, wydawało się więc, że po upadku muru berlińskiego nie będzie już miał dużo roboty. Dlatego rodzina Broccolich musiała zmienić styl Bonda. Powstały filmy robione z przymrużeniem oka. W „GoldenEye" Rosja przestała być groźna, zrobiła się raczej śmieszna. Potem i ta koncepcja wydała się nie na czasie: zorientowano się, że formuła walki Zachodu ze Wschodem już się nie sprawdza, scenariusze zaczęły więc mieć innych czarnych bohaterów: potentata telewizyjnego, który dla własnej potęgi usiłuje wywołać wielki konflikt między Ameryką i Chinami, terrorystę próbującego zapanować nad światowymi zasobami ropy. A Brosnan świetnie się w tę konwencję wpisał. Elegancki, w nieskazitelnie leżącym garniturze i kieliszkiem martini w ręce, z dystansem i poczuciem humoru.

Po „GoldenEye" agenta 007 zagrał w następnych tytułach serii: „Jutro nie umiera nigdy", „Świat to za mało", a wreszcie „Śmierć nadejdzie jutro".

– Albert zapewnia, że będę Bondem, dopóki będę chciał – mówił w wywiadach.

Ale „business is business" i doskonale wiedzą o tym producenci hitów przerabiający w swoich biurach pomysły i scenariusze na grube miliony. Rodzina Broccolich zdawała sobie sprawę, że seria wymaga odświeżenia. Po 11 września, w czasach narastania terroryzmu, świat już nie był taki sam. Bond Brosnana nie pasował do wieku XXI. I nie było litości.

– Po czterech filmach zostałem wywalony z bondowskiej serii kompletnie niespodziewanie – mówi aktor. – Gdy byłem w czasie zdjęć do filmu „After the Sunset", zadzwonił mój agent i powiedział: „Negocjacje z producentami Bonda się urwały. Nie wiem, jaką decyzję podjęli. Mają do ciebie zadzwonić". Zadzwonili. Barbara Broccoli powiedziała „Przykro nam" i zaczęła chlipać, a Michael ze stoickim spokojem oświadczył: „Dziękujemy. Byłeś świetnym Bondem. Dziękujemy ci bardzo. Do widzenia". I tyle.

Faktem jest, że Broccoli mieli już wówczas upatrzonego nowego wykonawcę. W „Casino Royale" zagrał Daniel Craig i – trzeba to przyznać – zmienił styl agenta 007. Był męski, bardziej obolały, prawdziwy i współczesny, pozwalał sobie na słabości. Został uznany za najlepszego Bonda od czasów Seana Connery'ego.

Brosnan zapytany kiedyś o kolejnych aktorów wcielających się w postać Bonda odpowiedział: – Connery? Pantera. Moore? Dandys. Lazenby? Nie widziałem. Tim Dalton? Ponury. Brosnan? Dżentelmen. Brosnan bardzo dobrze, bez zawiści i niechęci wypowiadał się też o swoim następcy.

Trafił do dobrej szuflady

A kiepski koniec współpracy? Cóż, taki jest show-biznes. Brosnan zawsze zapewniał, że jemu samemu ta przygoda bardzo wiele dała. Kiedy w czasie rozmowy, jaką mieliśmy kilka lat temu, nazwałam Bonda „aktorską szufladą", obruszył się:

– Ale to wcale nie była zła szuflada! Jako młody aktor chciałem grać w filmach, ale o roli Bonda nie miałbym śmiałości nawet pomyśleć. Jak dostałem propozycję, poczułem się jak w siódmym niebie. Dziś jestem wdzięczny losowi za te wszystkie lata, w których grałem Jamesa Bonda. Gdybym go nie zagrał, nie byłbym w tym miejscu, w jakim jestem. Nie rozmawialibyśmy pewnie dzisiaj. To wspaniały rozdział mojego życia.

Jednocześnie jednak nie zaprzeczył, że starał się z garnituru Bonda uwolnić:

– Jeszcze pomiędzy kolejnymi filmami o agencie 007 starałem się wybierać w kinie inne, odległe od Bonda propozycje. Założyłem też razem z przyjacielem formę producencką, gdzie powstał m.in. „Matador". Choć proszę pamiętać, że aktor jest wynajętym człowiekiem.

Wystąpił w kilku interesujących filmach, m.in. w szpiegowskim, nakręconym na podstawie powieści Johna le Carre'a filmie Johna Boormana „Krawiec z Panamy". W „Szarej Sowie" Richarda Attenborough był tytułowym bohaterem – Anglikiem, który zdecydował się na życie wśród Indian. W „Górze Dantego" – naukowcem, który usiłuje ostrzec mieszkańców Cascade Mountains, że wkrótce obok ich miasteczka może wybuchnąć wulkan uznawany dotąd za nieczynny. W 2008 roku – choć nigdy przedtem nie śpiewał – zdecydował się zagrać w musicalu „Mamma Mia!". Opowiadał:

– Zadzwonił mój agent i powiedział krótko: „Meryl Streep, »Mamma Mia!«, Grecja". Odpowiedziałem: „Wchodzę w to". Potem dopiero zacząłem myśleć. Uczyłem się śpiewu i zamęczałem bliskich. Śpiewałem w domu, w samochodzie, na plaży. Dzisiaj rodzina twierdzi, że nieźle mi to wychodzi, ale może po prostu chcą być mili. A ostatnią noc przez rozpoczęciem zdjęć spędziłem w pokoju hotelowym, słuchając z iPoda piosenek Abby i myśląc: „Wielki Boże, po co ja się na to zgodziłem?".

Bardzo ważna w jego aktorskiej karierze okazała się rola w filmie „Autor widmo" Romana Polańskiego, gdzie wcielił się w postać premiera Wielkiej Brytanii Adama Langa, wzorowanego na Tonym Blairze. – Każdy aktor chciałby pracować z Romanem Polańskim, zagrać w politycznym thrillerze opartym na bestsellerowej powieści Harrisa – mówił wówczas. – Podczas pierwszego spotkania z Romanem Polańskim spytałem: „Czy mam grać Tony'ego Blaira?". „Nie! Masz po prostu zagrać wiarygodną postać" – odpowiedział. Ale oczywiście Robert Harris w dużym stopniu wzorował się na brytyjskim premierze, więc porównań trudno było uniknąć. To było dla mnie szczególne wyzwanie, bo na co dzień żyję z dala od polityki. Jednak patrzyłem na ten obraz nie tylko przez jej pryzmat. Roman zawsze robił filmy, które choćby w delikatny i zakamuflowany sposób odbijały jego własne życie i jego własne emocje. Z „Autorem widmo" jest podobnie. Roman niemal przez całe życie uciekał. I ja grałem człowieka ściganego. Człowieka w potrzasku.

Ostatnie lata są dla Pierce'a Brosnana czasem bardzo intensywnej pracy. Aktor przekroczył sześćdziesiątkę, ale jest trochę tak, jakby to dzisiaj zaczął zbierać plony, na które pracował całe życie.

„Wesele w Sorrento" Susanne Bier, „Riviera dla dwojga" Joela Hopkinsa, „Nauka spadania" Pascala Chaumeila, „November Man" Rogera Donaldsona, „Ocalona" Jamesa McTeigue'a, „Impuls" Aarona Kaufmana, „Kontrola absolutna" Johna Moore'a to tylko niektóre z filmów, w których w ostatnich latach grał Pierce Brosnan. A w 2017 roku na premierę czeka kolejnych jego pięć tytułów, w tym dwa Martina Campbella, z którym Brosnan pracował wcześniej przy bondowskim „GoldenEye". Zapowiadany jest też dziesięcioodcinkowy serial o potentacie naftowym z Teksasu „The Son". Brosnan jest aktorem wszechstronnym. Potrafi uruchomić całą paletę aktorskich środków, z równym powodzeniem gra w dramatach, thrillerach, komediach. W blockbusterach i małych filmach niezależnych. Choć w rozmowach z dziennikarzami nie rozwodzi się nigdy na temat swojego aktorstwa.

– Nie należę do aktorów, którzy bez przerwy deliberują na temat roli – twierdzi. – Czytam tekst, staram się zrozumieć bohatera i gram. Jeśli coś się reżyserowi nie podoba, zawsze może scenę przerwać. Ale jeśli zostałeś dobrze obsadzony, czujesz swoją postać.

Ale jakkolwiek byłby Pierce Brosnan zapracowany, to i tak zawsze powtarza, że najważniejsze jest dla niego życie rodzinne.

– Jestem człowiekiem kameralnym. Najwyżej ze wszystkiego cenię sobie spokój. Nie ma niczego lepszego od wakacji z żoną i dziećmi – mówi.

Tak było zawsze. Jako młody chłopak zakochał się w pięknej aktorce, starszej od niego o pięć lat, mającej już wtedy dwoje dzieci. W 1980 roku się pobrali, ich syn Sean przyszedł na świat, gdy Brosnan miał 30 lat. Niedługo później, po śmierci ich biologicznego ojca, aktor zaadoptował również dzieci Cassandry – Christophera i Charlotte. Spędzili razem 17 lat. Gdy Cassandra umarła na raka jajnika w 1991 roku, Brosnan długo nie mógł się otrząsnąć z rozpaczy. Pracował, grał, ale nie mógł sobie dać rady ze wspomnieniami. Ucieszył się niemal, gdy powódź zniszczyła dom, w którym mieszkali z Cassandrą.

– Nie miałbym siły, żeby go sprzedać, a tak może uda mi się pozbyć choćby części bolesnych wspomnień – tłumaczył w jednym z wywiadów. – Choroba bliskiej osoby zmienia wszystko, zaczynasz myśleć o śmierci, umieraniu. Rytm życia wyznaczają kolejne operacje i chemioterapie. A jak nie udaje się wygrać walki o życie, jest już tylko poczucie potwornej straty.

Strata żony i córki

Brosnan sam wychował trójkę dzieci. Ale życie idzie dalej. W 1994 roku aktor spotkał amerykańską dziennikarkę telewizyjną Keely Shaye Smith. W 1997 roku przyszedł na świat ich pierwszy syn Dylan, w 2001 – Paris. Po jego urodzeniu się pobrali. Keely oddała się całkowicie domowi, jak mówi aktor, stała się „matką na pełnym etacie", choć znajduje również czas na pisanie. Nie jest to wielka twórczość: pani Brosnan wydaje poradniki na temat ogrodnictwa.

Jednak życie nie oszczędziło mu kolejnego ciosu. Po latach od śmierci Cassandry, w 2013 roku 41-letniej Charlotte, podobnie jak jej matce, nie udało się pokonać nowotworu jajnika. Osierociła dwoje dzieci.

Za Brosnanem nie ciągną się skandale. – Rola ojca jest najtrudniejszą rolą, jaką w życiu gram – mówi. Kiedy jego syn Sean prowadził samochód po alkoholu, to on odebrał go z policji i razem z nim podpisał się pod oświadczeniem z przeprosinami. Brosnan potrafił też przyznać się do własnego błędu. Niedawno pojawił się w reklamach gumy do żucia zawierającej nikotynę, limonki, przyprawy i orzechy. Okazało się jednak, że produkt ten zwiększa możliwość wystąpienia raka jamy ustnej i gardła. Brosnan wydał oświadczenie, że nie wiedział nic o ingrediencjach środka na świeży oddech i jest zszokowany, iż użyto jego wizerunku do promowania szkodliwego produktu. – Przeżyłem tragiczną stratę swojej pierwszej żony i córki, a także wielu przyjaciół, którzy umarli na raka. Wspieram działalność organizacji i wszelkich programów mających na celu badania prozdrowotne – powiedział.

Jednak czuje się, że na co dzień stara się żyć z dala od zgiełku show-biznesu, ma trzeźwy stosunek do życia. Nie pławi się w popularności. Zapytany kiedyś przez czytelników brytyjskiego „Empire" o najdziwniejsze miejsce, w którym zobaczył swój wizerunek, odpowiedział: – Najdziwniejsze? Chyba na Tajwanie, gdy podano mi kawę i zobaczyłem rysunek własnej twarzy na wierzchu, na śmietance. Pomyślałem: „Nie, tego już za dużo". To było po drugim Bondzie. Machina marketingowo-promocyjna szalała. Rozumiem to, ale wtedy nad tą kawą poczułem się zgwałcony i wykorzystywany. Pomyślałem, że ludzka chciwość nie ma granic.

Czasem aż dziwi, jak facet o takiej pozycji mógł zachować tyle skromności.

– Kocham to, co robię, i jestem wdzięczny losowi, że mogłem w swoim zawodzie tyle osiągnąć – mówi. – Zarabiam niewiarygodne pieniądze i wspaniale żyję. Ale sława nie trwa wiecznie. Muszę stale myśleć o tym, by zabezpieczyć własną karierę i byt swojej rodziny w przyszłości. I zachować pokorę. Bo tylko tak można w tym zawodzie przetrwać dłużej.

A zapytany, co w życiu ważne, mówi:

– Wierzę w najprostsze wartości. Bądź dobrym człowiekiem, sympatycznym partnerem i baw się dobrze. Dawaj z siebie mało, dostawaj dużo. Nie, no to ostatnie to żart.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Tajemnice pod taflą wody