Było to w 406, a może w 405 roku... Nieważne. O rok spierają się uczeni, nikt natomiast nie ma wątpliwości co do daty dziennej: tuż przed kalendami styczniowymi, według naszego kalendarza – 31 grudnia, w ostatni dzień starego roku. A właściwie już nocą: nad Renem, gdzieś w okolicy Moguncji i opiewanej przez Heinego skały Lorelei.
Mimo późnej pory panowało tu dziwne ożywienie. Kamienne ściany rzecznego wąwozu rozbrzmiewały zwielokrotnionym echem. „Słychać ochrypłe głosy nawoływań, turkot wozów, stąpanie wielu ludzi. W świetle księżyca błyszczy broń. Rzeka jest pełna płynących koni, tratew naładowanych ludźmi, pni, do których pouczepiali się wojownicy".
Daniel-Rops, francuski pisarz, który tak sugestywnie opisał tę chwilę, prawdopodobnie myli się w jednym szczególe: przybysze nie przeprawiali się wpław, lecz szli po lodzie. Zima była wyjątkowo surowa, więc rzeka oddzielająca cesarstwo rzymskie od barbarzyńskiej Germanii zamarzła. Być może nie na całej długości, ale właśnie tam, na jednym z najsłabiej strzeżonych odcinków granicy. W ten sposób natura sprowokowała fatum historii.