Andrzej Wajda: Władca polskich demonów

Andrzej Wajda miał dar czarodzieja, który swój własny obraz umiał zaprezentować widzom jako ich własny. Potrafił przekonać widzów do tego, że przeszłość wyglądała tak, jak on to widział.

Aktualizacja: 16.10.2016 18:27 Publikacja: 13.10.2016 15:43

Foto: PAP

Śmiało można stwierdzić, że żaden polski artysta tworzący w ciągu ostatnich stu lat nie miał większego wpływu na świat polskich mitów niż Andrzej Wajda. To jego oczami będziemy patrzeć na spory fragment naszej historii. Na jego filmach wychowali się polscy inteligenci drugiej połowy XX wieku. To również dzięki niemu następne pokolenia zobaczą, jak wyglądała powstańcza Warszawa, Katyń, Solidarność, dola robotników przymusowych i dipisów w Niemczech, szlacheckie rody, takie jak Sopliców, czy początki kapitalizmu w Kongresówce. Wajda to Mickiewicz, Słowacki, Prus i Matejko, a także romantyk i pozytywista zarazem. Nawet gdy buntujemy się przeciwko niemu – jesteśmy z Wajdy. Wajda to artystyczny ojciec współczesnej polskości.

Jak Michał Anioł

Życie Andrzeja Wajdy było pasmem sukcesów. Przede wszystkim, inaczej niż wielu jego rówieśników, przeżył wojnę. Mimo niesprzyjających okoliczności udało mu się w PRL rozpocząć karierę artystyczną trwającą bez przerwy sześć dekad. Żadna z karier reżyserskich tej klasy nie trwała tak długo i nie przekraczała granic tylu kolejnych epok. Równie długo w historii sztuki światowej tworzył chyba jedynie Michał Anioł.

Czytaj więcej

Wielkość Wajdy to jednak nie styl czy szkoła, ale siła oddziaływania. Reżyser stosował permanentny filmowy płodozmian, pozostawiając niezwykle różnorodny dorobek. Udało mu się także – choć tworzył przede wszystkim dzieła związane z miejscem, w którym powstawały – przebić się do elitarnego grona najbardziej cenionych na świecie artystów swojego zawodu. W Polsce go uwielbiano, ale jednocześnie wielu twórców miało na jego punkcie gigantyczne kompleksy. Od 50 lat to Wajda był podstawowym punktem odniesienia dla kolejnych generacji polskich filmowców. Narzekano, że dominuje i blokuje młodych reżyserów, ale jednocześnie nikt nie był w stanie się zbliżyć do wajdowskiej charyzmy i nikt nie umiał tak skutecznie przekonać innych o znaczeniu swojej sztuki.

Najważniejszym polem działania artysty były przede wszystkim narodowa tradycja i historia. Nie sięgał w nią przesadnie głęboko. Poruszał się przede wszystkim w obrębie historii XIX i XX wieku – najciekawszych dwóch stuleci naszej historii, które ukształtowały taką Polskę, jaką znamy. Najdalsza od współczesności jest jego adaptacja „Popiołów" i oczywiście ekranizacja „Pana Tadeusza" („Zemstę" pozostawmy raczej w szufladzie pod nazwą „zabawa formą" i „wyjątek"). Co ciekawe – to, że do epopei Mickiewicza ma się zabrać Andrzej Wajda, było właściwie już przed realizacją dla każdego oczywiste. W końcu tylko wieszcz i twórca narodowych eposów XX wieku może podołać twórczości innego wieszcza.

Arcypolski pozostaje stosunek mistrza do historii. Jako człowiek uformowany w takiej, a nie innej rzeczywistości potrafił mieć do dziejów Polski jednocześnie stosunek sarkastyczny i patetyczny, a czasem oba naraz. Potrafił jednocześnie walczyć z narodowymi mitami i je utrwalać. Dopominał się o to, aby twórcy częściej zajmowali się współczesnością, co miało stanowić remedium na grzęźnięcie w bagnie przeszłości, po czym zaraz sam wracał do historii. Zresztą nawet te filmy mistrza, które miały polską mitologię wziąć na warsztat i zdekonstruować ją, w końcu i tak lądowały w gościnnych objęciach bogini Klio, patronki historii.

We „Wszystko na sprzedaż" majaczyły w tle husarskie skrzydła z planu sparodiowanego filmu Jerzego Hoffmana, zaś współczesne filmy Wajdy – „Bez znieczulenia" czy „Człowiek z żelaza" – nabierały natychmiast charakteru przyszłych dzieł historycznych i kronik epoki. Reżyser, jako Polak i ofiara historii, bał się jej, a jednocześnie nie umiał bez niej żyć. Szukał polskości we współczesności, ale potem odkrywał, że nie da się o Polsce mówić bez odniesień do dawnych epok. Swoją walkę o uwolnienie się spod prymatu historii, jak każdy Polak, musiał przegrać, ale jednocześnie odkrył, że może uczynić coś większego – zacząć opowiadać o naszych dziejach, uzyskując w ten sposób władzę nad demonami minionego czasu.

Uszło mu na sucho

Podobnie jak wielu Polaków chciał Wajda zrzucić brzemienia „polskości", ale jego świadomym wyborem – w którym z biegiem lat się utwierdzał – było przyjęcie roli narratora narodowych dziejów. Ta linia przyjęta w „Kanale" dopełniła się w „Wałęsie. Człowieku z nadziei" i „Powidokach" (to film o polityce, a nie o sztuce). Definicji tej nie poddają się łatwo trzy adaptacje prozy Iwaszkiewicza („Brzezina", „Panny z Wilka" i „Tatarak"), ale zanurzeni w polskości Mickiewicz czy Słowacki także byli wielkimi lirykami – więc pokazanie tej strony wajdowskiego talentu dowodzi tylko jego, charakterystycznej dla wieszczów, wszechstronności.

Gdy popatrzymy na twórczość Wajdy, widzimy inną arcypolską cechę – niekonsekwencję. Reżyser walczył z mitami, obalał je, a jednocześnie był genialnym mitotwórcą. Miał dar czarodzieja, który swój własny obraz umie zaprezentować widzom jako ich własny i przekonać ich do tego, że przeszłość wyglądała tak, jak on to widział.

Aby potwierdzić tę opinię, należy sięgnąć najpierw do wyjątków, które – jak bywa zawsze – potwierdzają regułę. Największą klęską Andrzeja Wajdy pod tym względem był jego debiut, czyli „Pokolenie". Oczywiście w wyniku różnorodnych ingerencji film różni się poważnie od tego, co chciał nakręcić Wajda, ale żaden mit Związku Walki Młodych w jego wyniku nie powstał. Możliwe, że były żołnierz Armii Krajowej nie był predestynowany do utrwalenia w kulturze mitu formacji, która zawłaszczała dziedzictwo jego własnej walki. No cóż, Mickiewiczowi pisanie eposów ku czci Mikołaja II też pewnie by nie szło.

Biada tym, którzy dziś chcieliby zrobić z Wajdy odwiecznego bojownika przeciw polskiemu romantyzmowi. Wystarczy „Kanał" oraz „Popiół i diament", najbardziej mitotwórcze obrazy Mistrza, skonfrontować z powstającymi w tym samym czasie filmami Andrzeja Munka (którego przedwczesna śmierć pozbawiła zresztą Wajdę jedynego rywala wśród filmowców chorego na „polskość" w równie wielkim stopniu jak on sam). Z nich dwóch to właśnie Wajdę trzeba uznać za romantyka. Tacy są też główni bohaterowie „Kanału" – tragiczni i wielowymiarowi; bardziej ze Słowackiego niż z Mickiewicza.

W tych dwóch filmach Wajda wypracował nasz język pojęć dotyczących ostatniej wojny. Jest w nim i tragizm, i ciążące nad nami fatum. Jest w nim Polska osamotniona i niszczona, miejsce naznaczone rozlewem krwi. Cenzuralne ograniczenia zmuszały Wajdę do opowiadania o tamtej rzeczywistości za pomocą metajęzyka i wyszukanych metafor. Taki był „Samson" oraz jeden z najbardziej malarskich filmów reżysera, czyli „Krajobraz po bitwie". Gdy tylko pojawiała się taka możliwość, reżyser uciekał jednak w realizm. Tworzone poza zasięgiem peerelowskiej cenzury „Miłość w Niemczech" czy „Katyń" są dla wielbicieli wajdowskiej malarskiej metaforyki filmami nieznośnie realistycznymi. Co nie zmienia faktu, że są rzetelnymi produkcjami historycznymi.

II wojna światowa widziana oczami Andrzeja Wajdy to najważniejsza cezura w naszych dziejach. To także temat, który można rozliczać bez końca. Nie ma jednak w opowieściach Wajdy o wojnie tego, co mu niektórzy chętnie wmawiają – walki z narodowymi przywarami i „polskością" jako taką. Jest raczej wyrozumiałość dla narodowych mitów i wspomnień. A ostatni z wojennych filmów, czyli „Katyń", to wręcz dzieło hagiograficzne. Gdyby ten film nakręcił ktoś inny, uczyniono by mu z tego zarzut. Wajdzie uszło na sucho.

Również na innym polu trudnym dla polskiej debaty historycznej – w kwestii relacji polsko-żydowskich – zawdzięczamy Andrzejowi Wajdzie powołanie do życia specyficznego imaginarium. Tematu tego dotyka przede wszystkim „Ziemia obiecana", ale Wajda stworzył też trzy filmy o Zagładzie i tylko jeden z nich, „Wielki Tydzień", nic ważnego do naszych wyobrażeń nie wniósł – może dlatego, że był spóźniony.

Żydzi – część polskiej wspólnoty

W „Ziemi obiecanej" Wajda namalował polsko-żydowsko-niemiecki chaos, starając się równo obdzielać poszczególne nacje wadami i zaletami. Wyszło jednak tak, że jedyną idealizowaną społecznością był świat dawnej polskiej szlachty i bogoojczyźniany dworek. Świat żydowski takich pozytywnych bohaterów już nie miał (z wyjątkiem ról epizodycznych), co doprowadziło do tego, że film – realizowany specjalnie na rynek amerykański – został w Stanach Zjednoczonych zmiażdżony oskarżeniami o antysemityzm.

Wajda antysemitą, rzecz jasna, nie był, ale gdyby „Ziemia obiecana" powstała w roku 2016 i nie była sygnowana nazwiskiem słynnego reżysera, to spotkałaby się z atakami z wielu stron. Zwolennikom teorii o pokojowym współżyciu Polaków i Żydów przeszkadzałoby permanentne napięcie, brak dobrotliwych Żydów rodem ze „Skrzypka na dachu" oraz pazerni polscy dorobkiewicze. Wajda już cztery dekady temu dowalił wszystkim, tak jak teraz Smarzowski w „Wołyniu".

Z kolei „Samson" był pierwszym filmem, który uformował podstawowe elementy dyskursu o Zagładzie w naszej sztuce. To wizję Wajdy mamy przed oczami, gdy wyobrażamy sobie życie Żydów w II Rzeczypospolitej, „getto ławkowe" itp. „Samson" to również pierwsze tak szerokie przedstawienie wojennych dylematów związanych z ucieczką, ukrywaniem się po „aryjskiej stronie", a także rolą Niemców, Polaków i Żydów w ówczesnej hierarchii społecznej.

„Korczak" z kolei zrobił dla narodowego mitu coś wielkiego. Warszawskie getto i tytułowy bohater są tam częścią, chociaż odizolowaną, polskiego społeczeństwa. W przeciwieństwie do zachodnich filmów, gdzie społeczność zabijanych Żydów europejskich zawsze jest światem całkowicie wyizolowanym – tu staje się „drugą stroną tego samego medalu". W „Korczaku" Żydzi przedstawieni są jako część narodowej polskiej wspólnoty. Oczywiście antysemityzmu i tam nie zabrakło, ale pokazany on został jako konflikt wewnątrz polskiego społeczeństwa, a nie wojna Polaków i Żydów.

Kolejnym polskim mitem napisanym przez Andrzeja Wajdę była Solidarność. Reżyser podejmował ten temat dwukrotnie („Człowiek z marmuru" był filmem o stalinizmie i epoce gierkowskiej, a króciutka nowelka z 2005 roku – „Człowiek z nadziei" – przeminęła bez echa). Może to ryzykowne twierdzenie, ale zrąb naszych wyobrażeń o robotniczych strajkach i masakrze z 1970 roku, a także o strajkach sierpniowych wywodzi się z „Człowieka z żelaza". Nakręcony 33 lata później film biograficzny o Lechu Wałęsie, choć używał tych samych środków i pomysłów dramaturgicznych, wpisany został przez wielu Polaków w poetykę ówczesnego sporu politycznego i wciąż jeszcze czeka na dojrzałą i obiektywną ocenę.

Zastanawiam się, czy w dobie narastającego buntu przeciwko błędom i wypaczeniom kapitalizmu „Ziemia obiecana" zostanie na nowo odczytana. Film ten jest głównie źródłem refleksji nad stopniem skomplikowania stosunków narodowościowych albo też (co raczej nie było intencją reżysera) źródłem zachwytów nad szybkim rozwojem Łodzi.

Wajda stworzył jedno z najdoskonalszych studiów drapieżnego rozwoju ekonomicznego w światowej kinematografii. Inna sprawa że w Polsce ciągle nie odkryliśmy i nie przepracowaliśmy ani uprzemysłowienia z czasów zaborów, ani tego powojennego. W obydwu wypadkach jednak, jeśli mamy już jakąś wizję tamtych epok, to pochodzi ona z filmów Wajdy.

Bagaż znad Wisły

Jest jednak jeden polski mit, który Andrzejowi Wajdzie udało się obalić. To funkcjonująca dość powszechnie opinia, że polski film (i szerzej – polska sztuka) aby stać się zrozumiały dla zagranicznego widza, musi się poddać jak najdalej idącemu procesowi uniwersalizacji i przesunąć akcenty z tematyki krajowej na szerszą, uniwersalną. Tej tezie zmarły reżyser całym swoim artystycznym dziedzictwem zaprzecza. On, „chory na polskość", został powszechnie doceniony i stał się symbolem dojrzałych wyborów estetycznych zarówno dla kinomanów z zachodniej Europy, jak i ze Stanów Zjednoczonych czy Rosji.

To „Kanał" i „Ziemia obiecana", a nie osadzone w niepolskich realiach „Smuga cienia" czy „Bramy raju" zdobywały uznanie. Bagaż kulturalny znad Wisły pomagał też w opowiadaniu na nowo historii cudzej – chociażby w „Dantonie". Dziś, kiedy polskie kino znowu sięga do historii (choć powstają filmy bardzo różne: od „Idy" do „Ostatniej rodziny"), widać, że trzymanie się recept Wajdy ma sens.

Andrzej Wajda był jednocześnie patetycznym Mickiewiczem, lirycznym i ironicznym Słowackim, literalnym i monumentalnym Matejką, prowokacyjnym Gombrowiczem i felietonowym Słonimskim polskiego kina. Opanował polską wyobraźnię na setki różnych sposobów. Z upływem lat zobaczymy to jeszcze wyraźniej niż dziś.

Autor jest historykiem i filmoznawcą, pracownikiem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
Tajemnice pod taflą wody