Historia narodu czy mikrohistorie

Związek historii i narodu nie jest przypadkowy, gdyż dogłębnie rozumiana historia jest narodotwórcza. Najważniejszym spoiwem nacji nie jest wspólny język, nie jest nim nawet wspólna kultura. Jest nim natomiast wspólne doświadczenie, wspólna pamięć o nim i przekazywanie jej następnym pokoleniom.

Aktualizacja: 08.10.2017 18:22 Publikacja: 05.10.2017 13:14

Historia narodu czy mikrohistorie

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek

W czerwcu 2016 r. ministrowie spraw zagranicznych Niemiec i Polski Frank-Walter Steinmeier (obecny prezydent RFN) oraz Witold Waszczykowski z dumą zaprezentowali zgromadzonej w jednej z berlińskich szkół publiczności polsko-niemiecki podręcznik. Książka „Europa. Nasza historia", obejmująca okres starożytności i średniowiecza, to pierwszy z zaplanowanych czterech tomów, które mają być wydawane aż do 2019 r. Ostatnia część cyklu obejmować będzie XX wiek. Wszystkie tomy, w dwóch wersjach językowych, przeznaczono dla uczniów szkół ponadpodstawowych w Polsce i w Niemczech.

Wspólne prace nad koordynacją treści historycznych, wykładanych w szkołach obu naszych państw, to nie nowość. Już od 1972 r. działa polsko-niemiecka komisja podręcznikowa. Jednak przez przeważającą część czasu zajmowała się ona przeglądem treści osobno wydawanych pozycji. Jeden podręcznik do historii, służący młodym przedstawicielom obu narodów, to precedens w skali Polski. To także drugie tego rodzaju wydarzenie w skali Europy: poprzedziło je wydanie podobnej książki dla Niemców i Francuzów. Inicjatorem obecnego pomysłu był minister Steinmeier. To on w 2006 r. zaproponował Warszawie wspólne opracowanie podręcznika. Prace ruszyły dwa lata później. W projekt zaangażowanych jest kilkudziesięciu specjalistów z Niemiec i Polski.

Łączenie perspektyw

Udało nam się nie tylko połączyć polską i niemiecką perspektywę, lecz równocześnie stworzyć wspólną europejską narrację" – powiedział prof. Robert Traba, dyrektor Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie, komentując wydanie pierwszego tomu. Traba, jako współkierujący Radą Ekspertów (ze strony niemieckiej kieruje nią prof. Michael G. Müller z Uniwersytetu w Halle), koordynuje rozległy proces redagowania oraz wydawania edycji polskojęzycznej. „Będziemy mogli spierać się o interpretacje, ale ich podstawą będzie rzetelna wiedza. To ważne, bo właśnie brak wiedzy i wrażliwości dla »innego« jest źródłem nieporozumień i konfliktów". Trzy lata wcześniej, jeszcze w trakcie przygotowania dzieła, prof. Traba zapowiadał: „Łamiemy zasadę, że edukacja historyczna jest wytworem wyłącznie narodowej tradycji. To unikalny projekt w skali całej Europy, a nawet i świata. Dajemy jedną dawkę wiedzy w obu krajach na temat przeszłości. Nigdzie w Europie nie ma niczego podobnego. No, może poza nie do końca udanym przykładem francusko-niemieckim, który jednak zbyt mocno koncentruje się na tych dwóch krajach".

Optymizm profesora jest jak najbardziej uzasadniony. Współtworzy on rzecz nie tylko nową, lecz także niezwykle potrzebną. Pomysł na „Europę. Naszą historię" mocno przewietrza zarówno niemiecką, jak i polską ocenę własnej przeszłości, filtruje ocenę wzajemnych relacji przez soczewkę tysiącletnich dziejów, a także osadza te relacje w kontekście przynależności do tego samego, europejskiego obszaru kulturowego. W każdym z tych wymiarów podręcznikowa seria – w co należy wierzyć – przyniesie pożytek.

Warto jednak przyjrzeć się również temu, czego owemu (powtarzam: dobremu) programowi brakuje. Wskazać na progi, na których zatrzymała się innowacyjna myśl twórców całego pomysłu. A także zwrócić uwagę na niewystarczalność konceptu „wspólnej narracji historycznej" w niezwykle ambitnym zadaniu, jakim jest wzajemne zrozumienie Polaków z Niemcami. Prof. Traba ma rację mówiąc, że źródłem nieporozumień i konfliktów jest brak wiedzy i wrażliwości wobec partnera. Ale nie jest to racja cała. Nieporozumienia polsko-niemieckie to obszar rozległy, w którym mieści się zarówno brak wiedzy, jak i obojętność, zła wola, a także – co niebagatelne – całkiem spore segmenty naszych narodowych podświadomości. A na to nie ma panaceum, tutaj przy wyborze lekarstw potrzebna jest komplementarność.

I bynajmniej nie chodzi tu przede wszystkim o odreagowanie traumy drugiej wojny światowej. Ta w dużej mierze została już zaleczona, choć dziś jest sztucznie podsycana przez tych czy innych polityków. Jednak węzeł wzajemnego nieporozumienia zacisnął się znacznie wcześniej niż w 1939 roku. Z tego też powodu trudniej go będzie rozsupłać.

Odległe korzenie

Weźmy chociażby zdanie zawarte w zaleceniach programowych, opracowanych przez dwunarodowy zespół ekspercki redaktorów i autorów podręcznika (dokument ten, pod nazwą „Zalecenia", będę jeszcze cytował): „Zarówno Polska, jak i Niemcy odwołują się do tradycji ogólnoeuropejskiej, którą okres antyku w dużym stopniu współtworzy". To piękne hasło brzmi bardziej jak motto niż jak rzeczowa analiza. Polski i niemiecki stosunek do antycznych korzeni Europy jest zupełnie różny, gdyż różne są genezy naszych narodów. My nigdy nie byliśmy Rzymianami, ale też nigdy z Rzymem nie walczyliśmy, gdyż on nigdy nie próbował nas podbijać. Co innego Niemcy, których przodkowie najpierw cesarstwo rzymskie zniszczyli, potem zaś odbudowali. Uczynili to w postaci imperium karolińskiego oraz następującego po nim państwa Ottonów, które w XV stuleciu przybrało nazwę Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego.

Niemcy są zatem, przynajmniej częściowo, potomkami Rzymian. To nie konkluzja historyczna, lecz opis aktualnej rzeczywistości – aby się o tym przekonać, wystarczy rzut oka na postulowane granice „Europy pierwszej prędkości". Toż to wypisz wymaluj obszar imperium Karola Wielkiego! Przeszłość, nawet ta odległa, żyje w nas mocniej, niż przypuszczamy. Jednocześnie owi niemieccy Rzymianie niosą w sobie antyrzymskie geny, przekazane im przez tych, którzy półtora tysiąca lat temu na Forum Romanum rozbijali w proch marmurowe posągi. Ten typowo niemiecki, dwoisty stosunek do antycznego dziedzictwa objawia się dzisiaj chociażby w pewnej instynktownej awersji, jaką wielu naszych sąsiadów, niezależnie od wyznania, objawia wobec nauki „rzymskiego Kościoła", która dociera do nich zza Alp.

My nie odziedziczyliśmy antyrzymskich kompleksów, co więcej – czujemy się bliżsi klasycznym portykom rzymskiego Południa niż gotyckiej surowości niemieckiej Północy. Polski archetyp dobrze opisywałoby pojęcie „foederati". Były to plemiona barbarzyńców, przybyłych z odległych krajów, które dobrowolnie weszły w służbę Rzymu jako sojusznicy i obrońcy cesarstwa. Tacy foederati z czasem ogładzali swoje obyczaje, zamieniali skóry na białe togi i uczyli się łaciny. Pozostawali jednak nieco odmienni od rodowitych Rzymian. Dziś typowy polski foederatus psioczy ile wlezie na Unię (nowoczesne wcielenie Rzymu), ale nigdy z niej dobrowolnie nie wystąpi, czuje bowiem, że mimo wszystko ta przynależność jest częścią jego tożsamości.

O tym wszystkim dobrze jest wiedzieć, pisząc podręcznik dla młodych Niemców i Polaków.

Skoro już mówimy o Rzymie, warto przypomnieć, że dawna granica cesarstwa biegnie przez środek obecnego niemieckiego terytorium, wzdłuż biegu Renu i Dunaju, symbolicznie odgradzając Północ od Południa. Mimo wspólnoty języka wyraźne różnice w mentalności mieszkańców obu regionów zauważalne są do dzisiaj. Popatrzmy teraz, skąd pochodzą niemieccy eksperci od polsko-niemieckiej historii: Berlin, Wittenberga, Hamburg, Kilonia, Oldenburg, Lüneburg... To prawie bez wyjątku przedstawiciele dawnej „barbarzyńskiej", później zaś luterańskiej Północy. Uczelnie leżące na południe od linii Renu i Dunaju są tu nieobecne lub reprezentowane w sposób nieznaczny. Czy to przypadek? Chyba nie, zważywszy na to, że wstępny materiał do założeń programowych całego projektu przygotowali specjaliści z Instytutu Międzynarodowych Badań nad Podręcznikami Szkolnymi im. Georga Eckerta w Brunszwiku. To także północne miasto.

Zapomniana Hanza

Może ma to swoje historyczne korzenie w bałtyckiej Hanzie. Ten związek miast jest przecież jednym ze znaków rozpoznawczych średniowiecza, nie tylko niemieckiego, ale i polskiego (Gdańsk!). Jego analiza jako zjawiska mogłaby pomóc uczniom obu krajów w lepszym zrozumieniu wzajemnej historii. Tymczasem autorzy „Zaleceń" jako wzorcowy przykład średniowiecznych republik miejskich podają miasta włoskie i Nowogród, Hanza wymieniona jest tam jedynie w kontekście wymiany handlowej. A przecież był to także projekt polityczny o długotrwałych skutkach kulturowych.

W tym jego niedocenianiu widzę nieprzezwyciężone dziedzictwo pruskiego systemu naukowo-dydaktycznego. Prusy, podobnie jak Moskwa wobec Nowogrodu, doszły do potęgi, likwidując resztki hanzeatyckiej autonomii portowych miast bałtyckich. Pruski model państwa, oparty na centralizmie i sile militarnej, kompletnie kłócił się z ideą, która łączyła ze sobą poszczególne portowe republiki. Dlatego zorganizowana, akademicka nauka – kolejny filar pruskiej potęgi – konsekwentnie ignorowała znaczenie zjawiska, jakim była Hanza.

Dziś zalecenia dotyczące kształtowania niemiecko-polskiej historii formułują specjaliści w znakomitej większości reprezentujący były obszar pruskiej kultury dydaktycznej. Dlaczego zabrakło tu miejsca dla „południowców" z uniwersytetów Moguncji, Monachium, Tybingi, Heidelbergu czy Fryburga? Czyżby nie mieli nam nic do powiedzenia? Gdzie tu „wieloperspektywiczność" spojrzenia na historię, którą postulują autorzy „Zaleceń"?

„Historia – rozumiana jako prezentacja dziejów – jest zawsze konstrukcją" – czytamy w tym dokumencie. Pojmowanie jej jako rzeczywistości konstruowanej jest wielokrotnie podkreślane na kartach „Zaleceń". Historia jest tutaj niczym innym, jak programem edukacyjno-dydaktycznym. Stare programy zalecały jego bezkrytyczne przyjmowanie, w projekcie „Europa. Nasza historia" kładzie się nacisk na uczniowską samodzielność, rozumianą jako umiejętność „dekonstruowania" historycznych schematów, następnie zaś ponownego „konstruowania" nowej wykładni dziejów.

Historia jest opowieścią

W tym momencie znowu muszę się odwołać do podstawowej różnicy dzielącej Polaków od Niemców. Ci ostatni od trzystu lat uczą się historii z własnych, profesjonalnie pisanych podręczników. Polacy przez dużą część owego czasu podręczników dziejów ojczystych w ogóle nie mieli, bo zabraniali im tego zaborcy. Uczyli się więc historii od swoich pisarzy i poetów, poznawali ją także z domowego przekazu. Niemcy oczywiście też mają swoich wieszczów, a także prywatną, domową pamięć – te źródła wiedzy prawie nigdy nie musiały jednak stać w kontrze do oficjalnej, podręcznikowej narracji. Polacy dość długo treściom, które wpajano im w szkołach, przeciwstawiali nieformalny przekaz własny. Coś z tego, głęboko zakorzenionego sposobu odczytywania historii pozostało w nas do dzisiaj.

Czy to kalectwo – tak pojmować historię w wolnym kraju? Niekoniecznie. Być może dzięki temu lepiej rozumiemy, że jest ona nie tyle podręcznikową literą, ile duchem opowieści. To wnuczek siedzący na kolanach dziadka i słuchający, jak było „za powstania" w czterdziestym czwartym. To wnuczka słuchająca matki, która opowiada, jak nielekko było zdobyć coś do zjedzenia w pierwszych tygodniach stanu wojennego. Tak właśnie wygląda historia - w najczystszym, źródłowym sensie tego słowa. Tak realizuje się sztafeta pamięci pokoleń. W tym procesie podręcznik jest rzeczą ważną, ale bynajmniej nie najważniejszą. On spełnia tylko rolę pomocniczą. Historia nie jest konstruktem. Jest opowieścią.

Z tak rozumianym jej pojęciem idzie w parze inne – wyobrażenie narodu. Powstało ono w kręgu europejskiej cywilizacji, podobnie zresztą jak klasyczna historia. Przykład, jak ją opowiadać, dał nam przecież już chociażby Juliusz Cezar w swojej „De bello gallico". Związek historii i narodu nie jest przypadkowy, gdyż dogłębnie rozumiana historia jest narodotwórcza. Bez tego pierwiastka staje się tylko jakąś „retrosocjologią", chłodną i bezosobową.

Starsi z nas pamiętają zapewne komedię filmową „Giuseppe w Warszawie". Opowiada o Włochu, który trafiwszy do okupowanej stolicy Polski, zakochuje się w warszawiance, przy okazji, niechcący, wdeptując w sam środek antyniemieckiej konspiracji. Ten Włoch, gdziekolwiek później na świecie napotkał polskiego wygnańca, mógł się z nim w lot porozumieć, używając kodu zrozumiałego tylko dla tych, których połączyło wspólne, trudne doświadczenie. W ten sposób tytułowy Giuseppe sam stał się po części Polakiem.

Tak właśnie tworzą się i trwają narody. Ich najważniejszym spoiwem nie jest wspólny język, nie jest nim nawet wspólna kultura. Jest nim natomiast wspólne doświadczenie, wspólna pamięć o nim, połączona ze zdolnością do przekazywania tego depozytu następnym pokoleniom. To dlatego Niemcy nazwali swoje państwo cesarstwem rzymskim – chociaż nie mówili po łacinie. To dlatego lubimy odwoływać się do Piastów – chociaż sami Piastowie tak się nie nazywali. Zmieniają się formy istnienia narodu, ale pozostaje jedno: wola uznania losu odległych nawet przodków za część własnego „ja".

Tak rodzi się identyfikacja, wartość niezmiernie ważna w procesie nauczania historii. Bez tożsamości, bez umiłowania własnej tradycji, nie będziemy w stanie nauczyć się otwartości ani tolerancji. Możemy być co najwyżej obojętni. Nawet poczucie dystansu, bunt wobec własnej kultury wymaga uprzedniego w niej zakorzenienia.

Zrozumienie narodów

Tymczasem przesłanie „Zaleceń" przenika głęboka nieufność wobec tego, co „narodowe". W rozdziale dotyczącym średniowiecza autorzy dokumentu mówią o celu, jakim jest „ukazanie specyfiki tej epoki bez podziału na struktury narodowe". Dziwna konstatacja, jak na historyków, zważywszy na to, że to właśnie średniowiecze było czasem narodzenia się większości europejskich nacji. Owszem, „naród" znaczył wówczas coś zupełnie innego niż dziś, niemniej był wartością cenioną – przez jednych świadomie, przez innych nie.

Według autorów „Zaleceń" pojęcia „Polacy" i „Niemcy" „nie są trwałymi kategoriami, lecz efektem procesu historycznego". To prawda, warto jednak podkreślić, że w obydwu wypadkach owe „nietrwałe" kategorie przetrwały tysiąc niełatwych lat. Dziś nadal młody Niemiec i młody Polak mogą powiedzieć o swoich rówieśnikach z czasów Ottona III i Chrobrego: „my" – i jest to wartość, którą szkoda byłoby utracić. I to nawet nie z powodu umiłowania tego, co „nasze". Wręcz przeciwnie, tylko jako Niemcy i jako Polacy będziemy mogli zdobyć się na entuzjazm wytyczania nowych ścieżek, nowych perspektyw historycznego poznania. Bez identyfikacji nie może być mowy o ocenie „innego", gdyż nic „innego" wtedy nie istnieje. Co więcej, bez tego co narodowe nie można wyobrazić sobie ponadnarodowych aspiracji i zrywów poprzednich pokoleń (rewolucje!) ani też właściwie ocenić fenomenu uniwersalnej, chrześcijańskiej Europy późnego średniowiecza.

„Zalecenia" promują za to perspektywę „mikrohistorii" oraz „powiązań personalnych". To wartość cenna, jednak pod warunkiem, że nie będzie się jej absolutyzować. „Mikrohistoria" stała się w Niemczech ostatnich dwóch dekad popularnym i niemalże obowiązującym modelem spojrzenia na przeszłość. Przyjęcie tej perspektywy jest poniekąd zrozumiałe w kraju, który miał kłopoty z nadreprezentacją „narodowego" punktu widzenia. Budzi jednak obawy, że spojrzenie „mikro" zacierać będzie horyzont niemieckiej, narodowej odpowiedzialności za zbrodnie drugiej wojny światowej.

Tak czy inaczej redukowanie z obszaru historii narodowego pierwiastka nie wychodzi na dobre rozumieniu przeszłości, ani niemieckiej, ani polskiej. Czy powstanie warszawskie da się opisać użytą w „Zaleceniach" formułą „demonstracyjnej »cywilności« ludzi rządzonych i wyzutych z praw"? Ten aspekt warszawskiego zrywu zapewne też jest prawdziwy. Powstanie, jakkolwiek by je oceniać, było jednak przede wszystkim zbrojną insurekcją Polaków, ich wielką mobilizacją przeciw systemowi narodowej niewoli.

To polskie, pozytywne doświadczenie „narodu" mogłoby być pożyteczną lekcją dla młodych Niemców.

Ale także Niemcy, mieszkańcy Republiki Federalnej, mogliby nas czegoś ze swoich dziejów nauczyć – mianowicie tego, że „historia narodu" nie jest jednolitym schematem. Składa się nie tylko z milionów opowieści indywidualnych, ale przede wszystkim z rozmaitych historii lokalnych: dziejów miast, wiosek i całych regionów. Jakże inaczej wygląda opowieść o wojennych losach kresowego zesłańca na Sybir i warszawiaka, który przeżył powstanie w mieście! Jak odmiennie rysuje się podobna rodzinna historia kreślona przez Kaszubę czy mieszkańca Górnego Śląska! Szczególnie przy dwóch ostatnich przykładach uwzględnienie lokalnej wrażliwości może pomóc w zrozumieniu analogicznej narracji niemieckiej. Na polskich kresach zachodnich Niemiec bywał bowiem, częściej niż okupantem, sąsiadem, a nawet członkiem najbliższej rodziny.

Taki przekaz wymagałby jednak przynajmniej minimum otwartości ze strony odbiorców. A nie stanie się tak, póki przeważająca część Polaków nie uwierzy, że „subnacjonalna", nasycona lokalnością i zawierająca wielokulturowe odniesienia opowieść o rodzimej historii wcale nie musi być przykładem antypolonizmu ani „lewactwa".

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W czerwcu 2016 r. ministrowie spraw zagranicznych Niemiec i Polski Frank-Walter Steinmeier (obecny prezydent RFN) oraz Witold Waszczykowski z dumą zaprezentowali zgromadzonej w jednej z berlińskich szkół publiczności polsko-niemiecki podręcznik. Książka „Europa. Nasza historia", obejmująca okres starożytności i średniowiecza, to pierwszy z zaplanowanych czterech tomów, które mają być wydawane aż do 2019 r. Ostatnia część cyklu obejmować będzie XX wiek. Wszystkie tomy, w dwóch wersjach językowych, przeznaczono dla uczniów szkół ponadpodstawowych w Polsce i w Niemczech.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Żadnych czułych gestów
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy