Mieszczaństwo czyli przeciętność i degeneracja

Wszystko, co robi mieszczanin, służy utrzymaniu jego pozycji, i to jak najmniejszym kosztem własnym. Jego egoizm może przybierać różne formy. Dzisiaj na przykład typowym jego przejawem jest pozornie zatroskany, a w rzeczywistości lekceważący stosunek do ludzi korzystających z programu „500+".

Aktualizacja: 04.09.2016 21:05 Publikacja: 01.09.2016 16:03

Gandawa, mieszczański splendor

Gandawa, mieszczański splendor

Foto: 123RF

Żyjemy w świecie rządzonym przez mieszczaństwo. Skala tych rządów jest wszechobejmująca. W wymiarze polityki międzynarodowej objawia się wzrastającą przewagą oligarchicznego modelu władzy. Wpływ mieszczaństwa dotyka jednak nie tylko polityki, ale także, a nawet przede wszystkim, obszaru psychosocjologii. I tutaj władza mieszczaństwa nad nami jest nawet o wiele większa niż zakres sprawowanej bezpośrednio władzy politycznej.

Mieszczanie uzurpują sobie pozycję absolutnego, choć „oświeconego" monarchy w dziedzinach moralności, estetyki, a ostatnio – zapoczątkował tę epokę postmodernistyczny dekonstruktywizm – samej logiki, czyli kwestii arbitralnego ustalania, co jest, a co nie jest prawdą. W ten sposób mieszczaństwo z jego dominującą pozycją także w świecie wartości stopniowo opanowało nasze umysły i serca.

Z tego też powodu my, niemieszczanie – nadal stanowiący większość rodzaju ludzkiego – owego faktu po prostu nie zauważamy. Chociaż oddychamy mieszczańskością jak powietrzem, samo słowo „mieszczaństwo" kojarzy nam się z jakimiś zamierzchłymi czasami, w najlepszym wypadku z XIX wiekiem. Tego, co gniecie nas dzisiaj, nazwać już nie potrafimy. Dziś skutecznie wmawia nam się, że mieszczański krąg wartości nie istnieje, bo obecnie jest on tożsamy ze światem wartości uniwersalnych. A to przecież nieprawda. Ale my nie dysponujemy słownikiem pojęć, za pomocą których moglibyśmy nasz wewnętrzny, podświadomy sprzeciw wyrazić. W efekcie, chcąc nie chcąc, mieszczańskie wartości z braku alternatywy uznajemy za powszechne, czyli własne.

Nie jest to dobra wiadomość. Etos mieszczański, sam w sobie niekoniecznie zły, pomaga cywilizowanej wspólnocie, jeżeli mieszczanie znają swoje miejsce w społeczeństwie. Jeżeli zaś mieszczaństwo panoszy się wszędzie, staje się siłą destruktywną. Każda monokultura nas zubaża, co do tego nie ma chyba wątpliwości. Ale to nie wszystko. Chodzi o to, że mieszczaństwo, jako takie, nosi w sobie zarodki degeneracji. A taki właśnie zdegenerowany model mieszczaństwa jest dzisiaj wiodącym modelem społecznym.

„Moralność mieszczańska" Marii Ossowskiej to książka, która doczekała się dwóch wydań w PRL, w wolnej Polsce zaś, wyłączając wąskie środowiska socjologów, odeszła w zapomnienie. To paradoks, ale zapewne nie przypadek. Tezy Ossowskiej podane z naukowym dystansem oraz rzetelnością już wtedy okazały się wyrazistą krytyką opisywanego środowiska. Na tyle wyrazistą, że sama autorka uznała za stosowne wyjaśniać, iż nie chodzi jej o mieszczaństwo jako takie, ale o jego „gorszą" odrośl w postaci drobnomieszczaństwa. O tym, że sama chyba nie bardzo wierzyła we własne zapewnienia, świadczy chociażby tytuł jej pracy. Teoretycznie rzecz biorąc, wznowienie tej książki dzisiaj, w ustroju nazywanym ongiś przez ludzi lewicy „burżuazyjną demokracją", powinno być rzeczą sensowną i pożądaną. Jednak nikt jej, o ile wiem, nie wydaje. Wyjaśnienia mogą być tylko dwa: albo jest zbyt nudna, albo... zbyt rewolucyjna.

Za drugą z możliwością przemawia aktualność dzieła. Ossowska, pisząc je na początku lat 50., oczywiście nie mogła mieć przed oczami wizji świata Anno Domini 2016, jednak dziś, po 60 latach od pierwszego wydania jej książki, widać że opracowanie to w ogóle się nie zestarzało. Mówi bowiem o zjawisku ponadczasowym. Nawet tam, gdzie – wydawałoby się – rzeczywistość społeczna jest diametralnie inna, odnajdujemy wspólne wątki.

Spójrzmy chociażby na cnotę oszczędności – według Ossowskiej – jedną z konstytutywnych cech mieszczanina. W czasach, gdy pisała swoją pracę, potrzebę wyrzeczenia akcentowano równie mocno, jak dziś mocno akcentuje się potrzebę użycia. Mieszczański asceta lat powojennych i współczesny mieszczański hedonista są jednak bardzo do siebie podobni: obaj za cel nadrzędny mają posiadanie, obydwaj wolą „mieć", niż „być". Obaj też oszczędzają – jeden po to, by gromadzić kapitał, drugi – by nim szastać „włączając niskie ceny", jak głosi popularna reklama. Obca im jest ewangeliczna postawa człowieka, który sprzedał wszystko, co posiadał, aby tylko nabyć „perłę" – jedyną rzecz cenną naprawdę.

Przerzucanie się ze skrajności w skrajność to przecież także cecha typowo mieszczańska. Na swojej liście Ossowska lokuje ją na pierwszym miejscu, o kilka punktów przed „kultem pieniądza i myśleniem w jego kategoriach". Rasowy mieszczuch to ktoś więcej niż tępy ciułacz: on zawsze będzie rozdarty między osobistą chęcią bogacenia się a sentymentalnym współczuciem dla „cierpień ludu". Bywa, że jedno z przeciwstawnych dążeń przeważa nad drugim, najczęściej w zależności od wieku – stąd wzięło się powiedzenie „kto za młodu nie był socjalistą...", stąd też popularność pozornie rewolucyjnych ruchów alternatywnych, od dzieci kwiatów po Anonymous. Jednak ostatecznie obie skrajne postawy współistnieją, co więcej, karmią się sobą wzajemnie.

U mieszczanina chciwość nie występuje w postaci czystej, on ogładza ją – przed innymi i przed samym sobą – frazesami o dobru ogółu. Dzisiaj widać to wyraźnie na przykładzie europejskiego problemu uchodźców: mainstreamowe, mieszczańskie media w miejsce rzeczowej dyskusji, jak realnie pomóc tym ludziom, serwują nam ckliwą dydaktykę działania z „poczucia winy".

Klasa wyzyskiwaczy

Mieszczanin jest bowiem „zasadniczo reakcyjny". Wszystko, co robi, służy utrzymaniu jego pozycji, i to jak najmniejszym kosztem własnym. Zarówno „aktywny" rekin giełdowy lokujący swoje aktywa na korzystnym oprocentowaniu, jak i „pasywny" ciułacz wiążący swoją przyszłość z rozbudowaną siecią ubezpieczeń społecznych, chcą w istocie tego samego: życia w spokoju i bezpieczeństwie. Mieszczanin jest urodzonym rentierem. Jego „strukturalny egoizm" jest tym większy, im bardziej zakorzenił się on w systemie, z którego czerpie profity. Drugie, a tym bardziej trzecie pokolenie mieszczan zawsze będzie nastawione bardziej roszczeniowo od tego pierwszego – chociażby z racji faktu, że pewne przywileje zostały mu dane za darmo w trybie dziedziczenia majątku.

Ten egoizm może przybierać najróżniejsze formy. Dzisiaj na przykład typowym jego przejawem jest pozornie zatroskany, a w rzeczywistości lekceważący stosunek do ludzi korzystających z dobrodziejstwa programu 500+. W oczach wielu spośród jego krytyków matki i ojcowie wielodzietnych rodzin to nieroby i pijacy. Ten protekcjonalizm ludzi uważających się za ustabilizowanych jest również cechą wybitnie mieszczańską.

Dochodzimy tutaj do wspomnianej na początku artykułu degeneracji mieszczańskich wartości. W późnym średniowieczu w miastach północnej Europy istniały bractwa kupców-ryzykantów, jak sami się nazywali. Byli to pionierzy, którzy podejmowali wyprawy w rejony dotąd nieznane i niebezpieczne. Czynili to w imię zysku, ale przynajmniej zysk ten był stawką w jasnej i uczciwej grze. Przegrasz – tracisz wszystko, wygrasz – zyskujesz podwójnie. Dziś łowcy majątków żądają gwarancji, upadające zaś banki domagają się wsparcia ze strony państwa.

Podobnych gwarancji żąda solidarnie cała klasa mieszczańska w sytuacji zagrożenia. Mieszczaństwo – powiedzmy to otwarcie – jest i zawsze było klasą wyzyskiwaczy. Już miasta-państwa epoki starożytności podporządkowywały sobie wiejskie, „barbarzyńskie" terytoria okoliczne. W średniowieczu miasta królewskie i cesarskie były w rzeczywistości minirepublikami dla wybranych. Obywatele tych republik korzystali z prawa suwerenów wobec ludności należących do miasta wiosek. Z kolei mieszkańcy wiosek byli poddanymi zbiorowości obywateli miasta, którzy z reguły wyzyskiwali ich nie mniej bezlitośnie niż okrutny szlachcic.

Sytuacja ta zaczęła się zmieniać dopiero w XIX w. wraz z upowszechnieniem się praw obywatelskich. Nie przyszło to bez wysiłku, gdzieniegdzie chłopi musieli siłą dobijać się równych praw. Kto był w Szwajcarii, słyszał zapewne o kantonie Bazylea-Wieś. Powstał on właśnie w wyniku zbrojnego buntu: wieśniacy dość już mieli ucisku ze strony mieszczan Bazylei, chwycili za kosy i pałasze, wypędzili bazylejskich poborców i odłączyli się od miasta. Takich miejsc jest więcej w Szwajcarii i całej zachodniej Europie.

Przeciętny mieszczanin epoki obecnej nie korzysta już jawnie z feudalnych przywilejów. Jest wszak członkiem klasy średniej, która w jego mniemaniu ma być klasą powszechną i globalnie dominującą. W tejże wizji klasy niższe, z definicji uciskane, powinny z czasem zaniknąć. Jednak w praktyce nie ma zamożności bez dyskryminacji – ktoś musi być biedny, aby ktoś był bogaty. Dawny wyzysk zastąpiło obecne wykluczenie, dawnych proletariuszy – współcześni prekariusze. Rasowi mieszczanie świetnie zdają sobie sprawę z niezmiennego charakteru tych nierówności, choć nie przyznają się do tego między obcymi.

Nad jednymi i drugimi jest jeszcze warstwa oligarchów. W odróżnieniu od filozofa Dariusza Karłowicza nie uważam tego słowa za obelgę, lecz za element dystynktywnego opisu. Oligarchami są ludzie, którzy faktycznie – choć najczęściej bez formalnego tytułu i skrycie – rządzą państwami świata za pomocą pieniędzy oraz wpływu na media. XXI-wieczna oligarchia Zachodu jest również tworem typowo mieszczańskim, nawet jeśli wchłonął on w siebie wielu byłych przedstawicieli arystokracji. W tradycyjnym rozumieniu tego słowa arystokracja jest bowiem klasą stworzoną przez pokolenie wojowników. Kolejne pokolenia, które utrzymują własną pozycję dzięki zabiegom rentierskim, tracą faktycznie arystokratyczny charakter i wsiąkają w środowisko burżuazji.

Mówiąc o władzy, jaką nad ogółem społeczeństwa usiłuje roztoczyć burżuazja, warto wspomnieć o charakterystycznym dla niej, „kanapowym" przesądzie, który głosi, że to, co regulowane obyczajem, wyprzedza to, co stanowione przez prawo. Po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej niejeden raz byliśmy obiektem uwag, płynących z Brukseli albo Strasburga. Ich esencją był żal, że nowi unijni partnerzy nie respektują kodu zachowań eurokratów, nie stosując się do przyjętego tam dobrego obyczaju wzajemnych kuluarowych kontaktów. Była to krytyka na pozór słuszna: kultura polityczna Zachodu Europy jest wysoka, wyższa od naszej, dlaczego zatem mielibyśmy się do niej nie stosować? Gdy jednak zastanowimy się nad sensem owych pretensji, dojdziemy do wniosku, że uleganie im wiązałoby się dla Polski z dużym politycznym ryzykiem. W imię czego mielibyśmy bezwzględnie respektować jakieś niejasne dla nas, pozakulisowe ustalenia? Miejscem takich ustaleń powinna być sala obrad, precyzyjne zaś ramy przepisów prawa winny być jedynymi granicami tego, co wolno, a czego nie wolno eurodeputowanemu.

Kult politycznej poprawności

W typologii Ossowskiej mieszczańską mentalność cechuje kult przeciętności. Ideałem społecznym jest tutaj sytuacja, w której wszyscy uczestnicy wspólnoty są – trawestując „Mieszczan" Gorkiego – w miarę mądrzy, w miarę dobrzy, w miarę uczciwi i w miarę odważni. Tylko bowiem taki stan można uznać za stabilny i bezpieczny, bo nie rozsadzający struktury od środka wygórowanymi ambicjami jednostek.

Wydaje się, że właśnie z tego kultu przeciętności wzięły początek niektóre intelektualne tendencje lat ostatnich. Jedną z nich jest poprawność polityczna. Postulat ten wziął się z przekonania, iż pewne pojęcia należy językowo uśrednić, tak aby nie raziły nikogo spośród potencjalnych uczestników dyskursu. Język dostosowany do ludzi przeciętnych staje się jednak z samej definicji kodem osób niekompetentnych. Wśród jego konsekwentnych użytkowników zanika bowiem potrzeba „odpowiedniego dania rzeczy słowa", dotarcia nazwą do sedna, do istoty nazwanej rzeczy lub zjawiska. W miejsce poznawczej rzetelności i dociekliwości pojawia się ostrożność – teraz ona ma decydować o języku, w którym mówimy i piszemy. Kierujący się taką ostrożnością ojcowie chrzestni nowych pojęć będą zatem omijali szerokim łukiem wszystkie potencjalne lub choćby tylko nierealne, acz wyobrażone pola konfliktu. Inaczej mówiąc, będą się starali, aby nazwy, które wymyślą, brzmiały możliwie najmniej precyzyjnie.

Znam osobę, które nie używa słowa Żyd, bojąc się, że mogłoby ono kogoś urazić. Mówi więc: Judejczyk albo wcale nie zabiera głosu na tematy żydowskie. To typowa postawa politycznej poprawności – tworzenie, a następnie rozwiązywanie problemu, który jest wyłącznie owocem niekompetencji zainteresowanej osoby. Język politycznej poprawności jest językiem stworzonym dla nieuków i intelektualnych tchórzy. Tylko bowiem osoba odważna może ze spokojem sumienia dojść do samej granicy rzeczywistości, wyznaczonej przez pojęcie, którym się posługuje. Skoro, jak powiedział Ludwig Wittgenstein, granice naszego języka są granicami naszego świata, należy zapytać, jaki świat kształtują użytkownicy języka politycznej poprawności? Z pewnością jest to świat rozmytych konturów.

Z mieszczańskiego kultu mierności pochodzi też zapewne ideologia „słabej myśli", wymyślona przez włoskiego filozofa Gianniego Vattimo. Najogólniej mówiąc, jest to postawa poznawcza sprzeciwiająca się wielkim kwantyfikatorom typu „jest", „dobrze że jest". Vattimo, zamiast stwierdzić, że coś „jest", woli powiedzieć, że „bywa". Taka postawa jest jednak intelektualną pułapką: jeżeli w humanistyce nie ma niczego stałego i pewnego, znaczy to, że nie liczy się tutaj opinia specjalisty (bo nie ma już specjalistów), ale zdanie każdego po kolei dyletanta.

Mieszczańska tendencja do manipulowania językiem, tak aby wygładzał on kanciaste rogi rzeczywistości, nie jest jednak zjawiskiem nowym. To w dużej mierze z tego powodu XIX-wieczni przeciwnicy mieszczańskich wartości wymyślali burżujom od filistrów i kołtunów.

Wiara oświecona

Jest jeszcze coś, co jaskrawo odróżnia typowego mieszczanina od reszty ludzkości: to stosunek do religii. Jest ona dlań konwencją. Wszelkie inne formy jej przeżywania traktuje jako fanatyzm.

W XIX-wiecznym bedekerze po Gandawie natknąłem się na słowa: „Obywatele miasta wyznają rzymski katolicyzm. Ich wiara nie jest fanatyczna ani też zabobonna, lecz jest oświeconą i racjonalną pobożnością". Ten dziwny, jak na przewodnik turystyczny, opis, oddaje jednak istotę rzeczy. To naturalne, że właśnie Gandawa, od wieków jedno z centrów europejskiego mieszczaństwa, stała się w XIX wieku węzłowym punktem panoramy laicyzującego się kontynentu.

Skąd ten związek mieszczaństwa z laicyzacją? Otóż mieszczańska mentalność nie przyjmuje do wiadomości prostej potrzeby dziękczynienia. Dziękczynienia, dodajmy, bezinteresownego. Wiara czysta, szaleństwo jej ufności – to pojęcia niezrozumiałe w kategoriach mieszczańskiej moralności, która dla religii szuka uzasadnienia w czymś „ponad", czymś, co można logicznie uzasadnić. Maria Ossowska tak opisuje owo przekonanie: „W przyrodzie nic się nikomu nie należy, człowiek może dawać coś drugiemu wyłącznie na zasadzie wzajemności". Takie pojęcie musi prowadzić do fetyszyzacji interesu wspólnoty albo ogólnie – po prostu interesu. Czyli pojęcia jak najbardziej doczesnego. W ten sposób moralność mieszczańska staje się mentalnością kupiecką.

Cechą jej właściwą jest zdystansowany i ambiwalentny stosunek do własnego wyznania. Kupcy Gandawy – w XIX wieku prawie bez wyjątku katolickiej – co niedziela chodzili do kościoła, gdzie w większe święta przed ołtarzem, klęcząco, prezentowali broń żołnierze. Jednocześnie ci sami kupcy wzruszali z pobłażaniem ramionami, gdy mowa była o katolickich praktykach południa i wschodu Europy. Tam przecież króluje zabobon, my jesteśmy logiczni i racjonalni. Katolicka z nazwy belgijska burżuazja okazała się tu bliźniaczo podobna do mieszczaństwa sąsiedniej kalwińskiej Holandii, z jej panującym Kościołem reformowanym.

Logika wyższej użyteczności przyniosła w dwudziestowiecznej Belgii swoje konsekwentne efekty: wzrastający poziom życia, jak również wzrastający poziom bezpieczeństwa spowodowały tam drastyczny spadek religijności. Bo skoro i tak jest dobrze, to po co wysilać się z modłami? W ten sposób typowo kupieckie pytanie: „po co?", rozmijając się z bezinteresownym poczuciem wiary, skutecznie zagłuszyło potrzebę dziękczynienia, a katolickie kościoły w Belgii zaczęły świecić pustkami.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Żyjemy w świecie rządzonym przez mieszczaństwo. Skala tych rządów jest wszechobejmująca. W wymiarze polityki międzynarodowej objawia się wzrastającą przewagą oligarchicznego modelu władzy. Wpływ mieszczaństwa dotyka jednak nie tylko polityki, ale także, a nawet przede wszystkim, obszaru psychosocjologii. I tutaj władza mieszczaństwa nad nami jest nawet o wiele większa niż zakres sprawowanej bezpośrednio władzy politycznej.

Mieszczanie uzurpują sobie pozycję absolutnego, choć „oświeconego" monarchy w dziedzinach moralności, estetyki, a ostatnio – zapoczątkował tę epokę postmodernistyczny dekonstruktywizm – samej logiki, czyli kwestii arbitralnego ustalania, co jest, a co nie jest prawdą. W ten sposób mieszczaństwo z jego dominującą pozycją także w świecie wartości stopniowo opanowało nasze umysły i serca.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Derby Mankinka - tragiczne losy piłkarza Lecha Poznań z Zambii. Zginął w katastrofie
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?