Zetknięcie się z japońskimi animacjami to dla Europejczyka wyzwanie szczególne, nawet jeżeli, tak jak w przypadku „Czerwonego żółwia", reżyserem jest Holender Michael Dudok de Wit. I nie chodzi o nawiązania do kultury Kraju Kwitnącej Wiśni. To kwestia szczególnej, towarzyszącej nam przez niemal półtorej godziny seansu, ciszy i atmosfery melancholii, którą spowity jest obraz. Przyzwyczajony do tempa bliższego „Mad Maxowi" widz będzie wystawiony na ciężką próbę w oczekiwaniu na kolejne rozwiązania fabularnych zagadek.

W „Czerwonym żółwiu" nie ma prostych odpowiedzi. Tajemnicy historii trafiającego na samotną wyspę rozbitka nie można rozwiązać ładem konwencji. To w końcu baśń, możliwe przeplata się tu z wyobrażonym, jawa ze snem. Obserwujemy dojrzewanie bohatera, jego coraz lepsze rozumienie otaczającego świata i postępujący proces godzenia się z nim – urządzania w jego ramach. Wraz z kolejnymi latami spędzonymi przez niego na wyspie dostrzegamy uniwersalność tej historii, która mogłaby znaleźć swoje metaforyczne odzwierciedlenie w życiu każdego z nas. Opowieści o odejściu, poszukiwaniu własnej drogi, kryzysach i wreszcie kluczowej miłości.

W zależności od wieku czy bagażu doświadczeń widz inaczej zinterpretuje fantastyczną historię bezimiennego rozbitka. Co symbolizował napotkany przez niego żółw? Dlaczego właściwie znalazł się na wyspie i czemu nie mógł jej opuścić? I wreszcie najważniejsze – w jaki sposób te symbole występuję w moim życiu?

„Czerwony żółw", reż. Michael Dudok de Wit

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95