Osiem walizek
Gdy przyjechał do Polski, Koji Kamoji miał już ukończone studia malarskie na prywatnej uczelni w Tokio i nawet pierwszą wystawę na koncie.
– Traktowałem malowanie poważnie od początku – deklaruje. – Nie jako karierę, tylko jako drogę. Coś, w czym się jest zanurzonym. Pracowałem samotnie. Obrazy, które malowałem będąc studentem w rodzinnym kraju, po moim wyjeździe koledzy zabrali i rozdali. Nawet nie wiem, gdzie są. Ale byłem lubiany przez kolegów. Kiedy wyjeżdżałem, podarowali mi japońską flagę ze swoimi podpisami. Mam ją do dziś. W czasach, w których wyjeżdżałem, moi rodacy udawali się zazwyczaj do Paryża, uważanego za centrum sztuki. Byłem jednak troszeczkę krnąbrny i pomyślałem, że skoro wszyscy tam, to ja do Polski. Poza tym myślałem, że stąd do Paryża będzie całkiem niedaleko. O polskiej sztuce wiedziałem bardzo mało, nie miałem świadomości, że to skok na głęboką wodę. Jedynie widziałem u wujka pismo „Polish Review", ale informacji tam było jak na lekarstwo. W 1958 r. przed moim wyjazdem przyjechał do Tokio prof. Wiesław Kotański, twórca i nestor polskiej japonistyki, a zarazem ojciec Marka. Przed wojną studiował u mojego wujka Ryochiu Umedy. Powiedział mnie i matce, że w Polsce niczego nie ma i trzeba wszystko zabrać. Japonia po II wojnie światowej też była biednym krajem, może nieznacznie bogatszym wtedy niż Polska. Ale matka przestraszyła się. Kupiliśmy osiem wielkich solidnych walizek i zapakowaliśmy do nich dosłownie wszystko, co potrzebne jest w codziennym życiu (śmieje się). Nadal jeszcze mam niektóre przywiezione wówczas rzeczy.
W czasie dwuipółmiesięcznej podróży do Polski statkiem „Stefan Okrzeja" w 1959 r. myślał znacznie bardziej o przeszłości niż o przyszłości. Kiedy zszedł ze statku w porcie w Gdyni, witał go kolega z kraju Kwitnącej Wiśni i profesor Kotański. Najbardziej zdziwił go krajobraz – inny niż w rodzinnym kraju.
– Kiedy jechaliśmy pociągiem do Warszawy, widziałem ciemną równą ziemię do horyzontu. A u nas są same góry i morze – wspomina artysta. – Od razu poczułem się tu dobrze. Ówczesna polityczna rzeczywistość w ogóle mnie nie zajmowała, choć rzeczywiście było inaczej, niż opowiadał wujek. Nawet jeśli chodzi o język. Uczyłem się już w Japonii polskiego z materiałów ściągniętych z Wielkiej Brytanii. Ale to był przedwojenny, bardzo uprzejmy język, jeśli idzie o formy wyrażania się, powitania, pożegnania. Kiedy płynąłem tak długo statkiem, zacząłem się uczyć języka polskiego – bardziej robotniczego – od marynarzy. Wszedłem w to polskie życie i malowanie. Nie zaskakiwały mnie niezbyt łatwe warunki, bo byłem do nich przyzwyczajony. Znałem biedę i głód, doświadczyłem ich jako dziecko w czasie wojny. W mentalności nie zauważyłem specjalnych różnic między Japończykami a Polakami – na południu Europy z racji temperamentu tamtejszych mieszkańców, chyba czułbym się bardziej obco. Ujęła mnie bezpośredniość, otwartość i naturalność Polaków. W dodatku byli i są bardzo przyjaźnie nastawieni do Japończyków.
Po rocznym kursie języka polskiego w Łodzi Kamoji przyjechał do Warszawy i tu osiadł ze świeżo założoną rodziną. Mimo że ukończył w Japonii studia malarskie, chciał kontynuować naukę w Polsce. Podjął studia w warszawskiej ASP w pracowni Artura Nachta–Samborskiego, który choć malował zupełnie inaczej niż Kamoji, to jak wspomina artysta – był bardzo tolerancyjny.
– W Japonii uczyłem się cztery lata, w Polsce kolejnych sześć. Nie chciałem szybko kończyć studiów – zwierza się Kamoji. – Nauka nie idzie równolegle do postępu czasu. I nie jest też tak, że profesor musi lepiej malować od studenta. Zaczynałem w Polsce od pierwszego roku, choć Nacht–Samborski zaproponował, bym zaczynał od drugiego. Wtedy uważałem, że jest najlepszy na Akademii, choć byli jeszcze Cybis, Eibisch, Płużański, a Sienicki był asystentem. Uczyłem się nie tyle techniki, co stosunku do pracy, zaangażowania.