Piotr Zaremba: Dworskie intrygi w pseudomonarchii PiS

To, co oglądamy w finale szamotaniny o termin wyborów, przebija wszystko, co widzieliśmy do tej pory. Wyłaniał się z tego i wylewał na zewnątrz obraz chaosu.Groźne pozy pokrywały kompletne zamieszanie. Władza chętnie operująca retoryką „destabilizacji państwa", tak mocno kojarzącą się z PRL-em, łatwo z groźnej staje się zabawną.

Publikacja: 15.05.2020 10:00

Jarosław Kaczyński gotów był forsować najtwardszą drogę do szybkich wyborów, bo nie był pewny ani za

Jarosław Kaczyński gotów był forsować najtwardszą drogę do szybkich wyborów, bo nie był pewny ani zachowania samorządów, ani liczby głosów, którymi dysponuje w Sejmie Jarosław Gowin

Foto: Reporter

Jarosław Kaczyński od dawna wysławiał moc politycznej woli. Miała łamać opory, omijać rafy zbyt powolnych procedur, przełamywać bariery najrozmaitszych imposybilizmów. Determinacja wąskiego centrum dowodzenia powinna mieć według jego założeń większą wagę niż mądrość ciał zbiorowych czy sądów.

W poprzednim tygodniu cała polityczna Polska była zmuszona wsłuchiwać się w każdy oddech gospodarza tego jednego gabinetu na Nowogrodzkiej. Wersje rozwiązania kryzysu z wyborami nie do przeprowadzenia zmieniały się z godziny na godzinę. Ostatecznie elekcję prezydenta przełożono. Należało to zrobić, ale operację przeprowadzono „bez żadnego trybu". W normalnym czasie mogłoby to być właściwie podstawą oskarżeń prowadzących (pytanie kogo) do Trybunału Stanu. A można było przecież rozwiązać to inaczej (stan klęski żywiołowej).

Zrobiono to na mocy ustaleń dwóch polityków: Kaczyńskiego i jego koalicjanta Jarosława Gowina. Finalna wola polityczna prezesa PiS była spętana, bo ustąpił pod presją sejmowej arytmetyki. Ale formalnie był to przykład najczystszego woluntaryzmu. Nieliczenia się z jakimikolwiek normami właśnie przez niego. Niestety, i Jarosław Gowin w generalnie dobrej politycznej intencji przyłożył rękę do psucia państwa.

Wola polityczna zatriumfowała. Dzieje się to jednak na cmentarzu. Lub może pośród ruin, na wielkim gruzowisku. Daleki jestem od wieszczenia szybkiej klęski obozu rządzącego, choć taki scenariusz także może wchodzić w grę ( w przypadku przedterminowych wyborów parlamentarnych na jesieni jest to do wyobrażenia). Prorocy definitywnego końca PiS zdążyli się już jednak skompromitować po wielekroć. Ale gruzy są faktem, tyle że można pośród nich żyć wiele lat. Co więc zostało potrzaskane definitywnie, a co tylko częściowo?

Niepewność prawa

Opozycja głosi, że tej pewności nie ma od początku rządów Kaczyńskiego. Aby osiągnąć swoje cele, PiS mniej lub bardziej zręcznie naginał normy. Czasem korzystając, choćby przy przebudowie sądownictwa, z mało precyzyjnych zapisów ustawy zasadniczej i innych ustaw. Już przed wojną, kiedy coś podobnego robiła w walce z opozycją sanacja, użyto sformułowania „luzy konstytucyjne".

To, co oglądamy w finale szamotaniny o termin wyborów, przebija jednak wszystko, co widzieliśmy do tej pory. Przełożenie wyborów poprzez ich zwykłe zaniechanie to numer jeden na tej liście. Państwowa Komisja Wyborcza spróbowała zalegalizować ten absurd post factum. I mogę nawet zrozumieć zafrasowanych prawników, możliwe, że robią to w imię obrony państwa przed jeszcze większą kompromitacją. Prof. Marcin Matczak może sobie oznajmiać, że jesteśmy w sytuacji, kiedy każde rozwiązanie będzie nielegalne. Trzeba było wybrnąć z tej matni stawiającej nas na poziomie państwa trzeciego, a może i czwartego świata. Nie zmienia to pytania: kto do tego doprowadził?

A przedtem mieliśmy pokaz rozwiązań „bez żadnego trybu". Rząd próbował wykonywać przepisy jeszcze nieobowiązującej ustawy o głosowaniu całkowicie korespondencyjnym. Drukowano karty, wydawano polecenia państwowym instytucjom. Powoływano się na prawo premiera do wydawania poleceń zapisane w innej ustawie. Rzecz w tym, że jeśli szef rządu próbował tymi poleceniami wykonywać przepisy jeszcze nieobowiązujące, postępował bezprawnie.

To była rewia absurdów. W akcie rozpaczliwego poszukiwania rozwiązania marszałek Elżbieta Witek oznajmiła w pewnej chwili, że ma prawo przesunąć termin wyborów o dwa tygodnie, bo żaden przepis jej tego nie zabrania. Pani marszałek, nauczycielka polskiego z zawodu, ekspertka w dziedzinie edukacji, sądzi, jak widać, że zasada „co niezabronione jest dozwolone" stosuje się do przepisów konstytucyjnych. Ktoś powinien jej wytłumaczyć, że tak nie jest. Gdyby tak było, Lech Wałęsa, wtedy prezydent, chcący mianować samego siebie w 1991 roku premierem, miałby rację. Gdzie przepis, który tego zabrania? Nie ma, a jednak takiego prawa też nie ma. Ustrojowe paragrafy należy czytać jak instrukcje obsługi pralki.

Co więcej, prezes Trybunału Konstytucyjnego Julia Przyłębska była gotowa rozpatrywać, znów „bez żadnego trybu", pytanie marszałek Witek. W jakiej postaci ewentualna interpretacja TK miałaby się stać regułą? O zmianach kodeksu wyborczego na mniej niż pół roku przed wyborami już nie wspominam. Tu ewentualnie można się powoływać na wyższą konieczność, na to, że nie przewidziano w prawie pandemii. Ale droga do odroczenia wyborów, powtórzę, istniała. Odrzucano ją z powodu gry politycznej nakazującej pośpiech. Od tej pory jesteśmy państwem, w którym każdy może się powoływać na woluntaryzm najwyższych dostojników: premiera czy marszałek Sejmu.

I właśnie usunięto nas z listy „skonsolidowanych demokracji" Freedom House. Tym razem to żaden spisek niezadowolonej z nas eurolewicy. Nie wystarczy nie zamykać do więzień oponentów czy nie cenzurować prasy, aby być taką demokracją.

Jarosław Gowin zdołał uzyskać pewne przesunięcie wyborów. Ma to raczej znaczenie psychologiczne. Jeśli opozycja krzyczała o zagrożeniu życia i zdrowia, to przecież pod koniec czerwca sytuacja epidemiologiczna może być podobna jak dziś.

Gowin ratuje nas tylko przed odbywaniem operacji głosowania w warunkach całkowitego chaosu, totalnej improwizacji. Na samym końcu już chyba tylko minister Jacek Sasin wierzył w wizję skutecznej mobilizacji dziarskich listonoszy pod nadzorem jeszcze bardziej dziarskich urzędników typu prezesa poczty Zdzikota.

Możliwe jednak, że aby naprawić rysujące się przed nami patologie wyborów podczas pandemii, nie wystarczy poprawić systemu głosowania korespondencyjnego, w warunkach polskich zawodnego, a w warunkach epidemiologicznego zamętu zawodnego szczególnie. Stąd postawienie na system „mieszany". Ma to nawet ręce i nogi w czasie, kiedy otwiera się coraz więcej instytucji. Jest jedno poważne „ale".

Dopiero co minister zdrowia Łukasz Szumowski zapewniał nas, że „normalne wybory" możliwe będą najwcześniej za dwa lata. Jego obóz zajęty jeszcze niedawno budowaniem jego autorytetu, dziś go podmywa. Nie pomoże zgłaszanie przez ministra poprawek do nowego prawa. Rodzi się podejrzenie, że tamte rekomendacje służyły jedynie uzasadnieniu poprzedniej wersji głosowania – jedynie pocztą.

Autor tego tekstu był i jest zwolennikiem zasadniczego modelu reakcji, jaki zastosował Szumowski. Nie było można bawić się w Szwecję, gdy najpoważniejsi gracze w Unii zastosowali model restrykcyjny. Nie dałoby się tego utrzymać politycznie w warunkach tak rozżartej opozycji. Ale był też wzgląd merytoryczny. Wizja izolowania jedynie ludzi starszych i chorych to utopia w warunkach, kiedy w Polsce dużo wielopokoleniowych rodzin żyje we wspólnych mieszkaniach. Trzeba była przyblokować kontakty wszystkich Polaków. Lekarze udzielili temu wyborowi jednoznacznego wsparcia.

Czy da się dziś, po pierwszym zahamowaniu natychmiastowej zapaści służby zdrowia, utrzymać pewną ostrożność w tych kontaktach, co symbolizują maseczki? Może tak, może nie. Ale założenie nie jest pozbawione sensu. Rzecz w tym, że jeśli zostanie zignorowana rekomendacja Szumowskiego o dwuletnim powstrzymaniu się od kolejek przed lokalami wyborczymi, także jego kurs w innych sferach stanie się podejrzany.

Trudno nie zauważyć, że po pierwszym okresie, bardzo rygorystycznym, naznaczonym mandatami i policyjną nadgorliwością, mamy dziś odwilż. Nie tylko słuszne otwarcie parków czy galerii handlowych, ale też odpuszczenie sobie przez rząd pilnowania najbardziej elementarnych reguł, z maseczkami włącznie. Może to uznanie realiów. Strach, że ludzie nie wytrzymają wiecznego nadzoru, zwłaszcza kiedy świeci słońce. Może nawet to wyraz rozterek rządzących. Ale rodzi się podejrzenie, że wszystko robione jest pod wybory. Łatwiej bronić konieczności ich przeprowadzenia w czerwcu, kiedy wszystko funkcjonuje względnie normalnie. Sam się o tym przekonałem, asystując znajomym w Łazienkach. Kupili dzieciom dostępne tam gofry. Nie da się ich zjeść w maseczce.

Może autorytet Szumowskiego nie został podeptany całkowicie. Ale jest mocno nadszarpnięty. Możliwe, że w obliczu wyborów „mieszanych" powinien się on podać do dymisji. A w każdym razie powinien podjąć próbę jakiegoś tłumaczenia.

Utracona powaga rządzących

Naturalnie polityczni kibice prawicy, ukształtowani przez wojny poprzednich kilku lat, żadnego braku powagi nie widzą. Są gotowi bronić kolejnych zwodów i wersji. Dopiero co umierali za wyborczy maj. Teraz będą umierać za czerwiec (lub początek lipca). Z kolei duże grupy ludzi są tak zajęte dniem codziennym, że kontury polityki na szczytach widzą tylko w zarysach. Tym niemniej ta władza coraz chętniej operująca retoryką „destabilizacji państwa", tak mocno kojarzącą się z PRL-em, łatwo z groźnej staje się zabawną.

Jarosław Kaczyński gotów był forsować najtwardszą, całkiem nierealną drogę do szybkich wyborów, bo nie był pewny ani zachowania samorządów, ani liczby głosów, którymi dysponuje w Sejmie Gowin. Za jego żelazną wolą kryły się jednak frakcyjne rozgrywki. Namawiała go do uporu Beata Szydło, gotowa do wzięcia znów na barki trudów rządzenia. Ona i tabun wrogów Morawieckiego typu Mariusza Błaszczaka liczyli na uderzenie w premiera, skoro on sam pomimo udziału w pocztowej hecy w majowe wybory nie wierzy i mówił to na zamkniętych spotkaniach. Stąd pogłoska o jego dymisji, gdy tylko spór się zakończy.

Bo kiedy Gowin niby wygrał, powrócono jeszcze do daty 23 maja. Wtedy parł do tego inny wróg Morawieckiego, Zbigniew Ziobro. Do końca pewien, że marszałek Witek powinna jeszcze w poprzednią niedzielę ratować majowy termin. Wyłaniał się z tego i wylewał na zewnątrz obraz chaosu. Groźne pozy pokrywały kompletne zamieszanie.

Wrażenie było tak dojmujące, że broniąc Kaczyńskiego, jedni jego współpracownicy pomstowali na krnąbrnego Gowina i na opozycję, za to inni przedstawiali Prezesa jako nie do końca poinformowanego starszego pana manipulowanego przez otoczenie. To akurat odrzucam. Polityk ten nie raz i nie dziesięć krył się za plecami ostatnich rozmówców, wskazywał na „wolę partii" i nawet umiał się wykręcać od nieudanych decyzji, wskazując poprzez swoich ludzi na „złych dworaków". W rzeczywistości z gąszczu intryg wyziera jego własny upór. Stała gotowość jechania po bandzie. Łącznie z ryzykowaniem szybszych wyborów parlamentarnych, kiedy rząd wcale nie utracił większości, bo różnica w jednej sprawie wcale nie zmusza do tak ostatecznych testów.

Patologiczna jest sama sytuacja, w której niemal całkowicie zanikł nawyk ucierania decyzji w większym gronie. Kiedy lider z jednej strony nie umie delegować w dół rzeczy błahych, przyzwyczajony do tasowania w swoim gabinecie tysięcy decyzji personalnych: od szefów mało znaczących spółek po niskie funkcje w publicznych mediach. A z drugiej, odzwyczaił się od słuchania najważniejszych polityków swojego obozu, kiedy przychodzi przełom. To znaczy on ich słucha, ale w konwencji władcy nastawiającego ucha na podszepty dworaków. Stąd ciągłe zmiany, nieustająca niepewność i wpływ czynników właśnie typowo dworskich na decyzje. W kryzysie związanym z wyborami grały one role do samego końca.

I jest coś jeszcze, związanego niekoniecznie już tylko z samym terminem wyborów. Fenomen piosenki Kazika Staszewskiego „Twój ból jest lepszy niż mój" to być może zapowiedź porażki. Niedawno sądziłem, że awantura wokół przekroczenia wszelkich granic 10 kwietnia, kiedy Jarosław Kaczyński i jego świta, łamiąc epidemiologiczne normy, wkroczyli najpierw na plac Piłsudskiego, a potem na cmentarze, ma naturę epizodu. Dziś nie jestem już tego pewien. Przeniesiono ją bowiem w sferę popkultury. Bunt wobec monarchicznych póz tej władzy, wobec jej arogancji, może się okazać głębszy i trwalszy.

Droga do rozłamu?

Trudno powiedzieć, na ile przełoży się to na trwałość samej większości Zjednoczonej Prawicy. Kiedy okazało się, że Gowin zachował poparcie wystarczającej liczby posłów Porozumienia, Kaczyński cofnął się w ostatniej chwili. Ludwik Dorn twierdzi, że porozumienie obu Jarosławów nie może się utrzymać, że lider PiS musi „zarżnąć" prezesa Porozumienia, jeśli jego własna władza nad całym obozem ma być utrzymana. Literalnie to nieprawda: porozumienie jest konsumowane. Wybory mają się odbyć według pomysłu Gowina. W szerszym sensie jednak można wątpić, czy ich wzajemna relacja nie skończy się prędzej czy później definitywnym rozłamem.

Podczas pandemii powodów do rozłamu może być nawet mniej niż w normalnych czasach. Zapewne przez długi czas nie pojawią się kontrowersje polityczne czy ideologiczne, parlament będzie zajęty walką z kataklizmem i z kryzysem. W takiej walce łatwiej szukać szerszego porozumienia niż w obrębie koalicji rządowej. Wiemy jednak zarazem, że Kaczyński jest zafiksowany na czystej polityce, a swoją władzę traktuje w kategoriach symbolicznych.

Prawda, cofnął się, ale może szukać okazji do marginalizacji dokuczliwego Gowina. Pierwsze narzędzie już znamy: pogłębianie podziału w samym Porozumieniu. Niektórzy jego posłowie mający dziś pretensję do Gowina, że niepotrzebnie stawiał sprawę na ostrzu noża, że szkodził ich osobistej pozycji w obozie rządzącym, są tak samo podatni na reguły politycznego konformizmu jak członkowie innych formacji. Może to wynikać z troski o własny interes, a może ze swoistego pozytywizmu – nikt nie prześwietli duszy Jadwigi Emilewicz czy Jacka Żalka.

Czy to jednak oznacza automatyzm rozpadu? To zależy od tematów, wokół których będzie się obracać polityka. Dziś Gowin jest w sytuacji człowieka pomawianego o zamiar rozbicia rządowej większości na zasadzie samospełniającej się przepowiedni. To wygodny komunikat dla członków i zwolenników PiS, niezależnie od końcowego kompromisu. Skoro do tego rozbicia nie doszło, to mu się ponoć nie udało – zasugerował to nawet Adam Bielan z Porozumienia, niegdyś stronnik, dziś krytyk Gowina. A może były już wicepremier nie miał takiego zamiaru? Awantura z konstruowaniem „rządu całej opozycji" była przecież iluzją, a rozwiązanie parlamentu zbyt wielkim ryzykiem dla małego Porozumienia.

Skądinąd warto też przypomnieć, że pod rządami obecnej konstytucji nawet rząd mniejszościowy może trwać wiele lat. Podczas SLD-owskiej kadencji, w latach 2002–2005 trwał permanentnie. Kimś, kto może przetestować jego trwałość, jest przede wszystkim sam Kaczyński.

Opozycja odzyskuje autorytet

Na pierwszy rzut oka, akcje opozycji stoją źle, skoro w następstwie takiej awantury ma wciąż znacząco niższe poparcie niż PiS i niż prezydent Duda. Oczywiście warto brać poprawkę na dwie okoliczności. Po pierwsze, sondaże jej prezydenckich kandydatów naprawdę zmniejszyły się w następstwie gasnącego już dziś hasła bojkotu. Po drugie, opozycję rozlicza się jako całość ze spójności przekazu, a przecież jest ona konglomeratem partii i liderów o sprzecznych hasłach i interesach.

Zarazem opozycja pozostała siedliskiem złych emocji, partyjnej swarliwości i braku hamulców. Na jej konto idą największe szaleństwa jej sympatyków. Jeśli Tomasz Lis żali się, że jego córki gotowe były głosować, ale im to odebrano, choć zaledwie wczoraj porównywał pomysł wyborów do zamiaru morderstwa... Czym innym jest krytyka sposobu odwołania wyborów 10 maja, a czym innym podobne deklaracje. Postawa opozycji totalnej w każdej sprawie najwyraźniej odbiera rozum.

Gdy do tego dodać obciążenie Platformy Obywatelskiej słabą kandydatką, Małgorzatą Kidawą-Błońską, można by mieć wrażenie totalnej zapaści. Ale w tej sprawie jako całość opozycja nie straciła całkiem autorytetu. Ponieważ jej główna propozycja, przełożenie wyborów przy użyciu mechanizmu stanu klęski żywiołowej, jest spójniejsza i bezpieczniejsza. Nawet jeśli jego głównym głosicielem stał się dziś Szymon Hołownia, którego fenomen wciąż jest dla mnie nie całkiem do ogarnięcia. I powinien być wdzięcznym tematem dla socjologów.

Padały głosy ze strony tak różnych ludzi, jak Ryszard Bugaj, Aleksander Kwaśniewski i Andrzej Zoll, że opozycja powinna się zastanowić nad projektem zmiany konstytucji wydłużającej kadencję Andrzeja Dudy o dwa lata. Może i powinna, choć mam wrażenie, że było to żądanie zbyt daleko idące. Nieprzypadkowo Kaczyński wydłużył Gowinowi ten termin o rok – hołdując zasadzie: wszystko albo nic. Żadna opozycja nie przystaje dobrowolnie na wydanie się na łaskę rządzących.

Dlaczego jednak, skoro jest tak dobrze, po stronie opozycji jest wciąż tak źle? Dlaczego Polacy nie obdarzają jej zaufaniem? Mam wrażenie, że nie za to, co partie opozycyjne prezentują teraz, a za to, z czym się kojarzą w ogóle. Wyobrażenie, że będą one bardziej skuteczne w walce z epidemią i bardziej sprawne w likwidacji skutków kryzysu wciąż przerasta percepcję wielu Polaków. To gwarantuje Kaczyńskiemu trwałość jego pseudomonarchicznego systemu.

I szanse na kolejne żenujące widowiska zmieniające polski parlament w parodię. Wicemarszałek Ryszard Terlecki ustalił czas wystąpień w debacie nad nowym prawem wyborczym na 5 minut. Uprawnionego protestu Konfederacji nawet nie poddał pod głosowanie, a wystąpienia skrócił w odwecie do... 3,5 minuty. Wolno mu przecież wszystko. Wygrał wybory. Niech pomyśli, co go spotka po przegranej.

Jarosław Kaczyński od dawna wysławiał moc politycznej woli. Miała łamać opory, omijać rafy zbyt powolnych procedur, przełamywać bariery najrozmaitszych imposybilizmów. Determinacja wąskiego centrum dowodzenia powinna mieć według jego założeń większą wagę niż mądrość ciał zbiorowych czy sądów.

W poprzednim tygodniu cała polityczna Polska była zmuszona wsłuchiwać się w każdy oddech gospodarza tego jednego gabinetu na Nowogrodzkiej. Wersje rozwiązania kryzysu z wyborami nie do przeprowadzenia zmieniały się z godziny na godzinę. Ostatecznie elekcję prezydenta przełożono. Należało to zrobić, ale operację przeprowadzono „bez żadnego trybu". W normalnym czasie mogłoby to być właściwie podstawą oskarżeń prowadzących (pytanie kogo) do Trybunału Stanu. A można było przecież rozwiązać to inaczej (stan klęski żywiołowej).

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Żadnych czułych gestów
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy