Jeżeli dotarły do niego wieści o pośmiertnym sukcesie, jaki odniosły jego książki, spóźnionych odznaczeniach i osiągniętej poniewczasie randze klasyka europejskiej literatury, zapewne wzruszył na nie tylko ramionami. Zbyt dobrze wiedział, że każdy rodzaj ziemskiego powodzenia jest z zasady nieporozumieniem, efektem działania głuchego telefonu intencji i sensów. Do tego, jeżeli już kilkadziesiąt lat temu był rozczarowany wszystkim, co kryje się pod tajemniczym hasłem wywoławczym „życie literackie", to może i lepiej, że nie wiemy, co miałby do powiedzenia w sprawie jego dzisiejszego stanu. A jednak, kiedy to zdegustowane i niechętne ziarno padło na tak wyjałowioną ziemię, zaowocowało setkami przekładów i wznowień w kilkunastu językach.

Piąty i ostatni tom „Dziennika" Máraia trafił właśnie do polskich księgarń. A raczej do magazynów, z których – przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności – jego egzemplarze są wydzielane czytelnikom. Po swój musiałem się głęboko wychylić ponad zasiekami z plastikowych skrzynek. Zamaskowana sprzedawczyni w punkcie odbioru podała mi go przez szparę w przezroczystej płycie z pleksiglasu i surowo zaznaczyła, że zapłacić będę mógł wyłącznie kartą. Pożegnał mnie odgłos spryskiwacza i zapach środków dezynfekujących, którymi na wszelki wypadek przecierała niedotkniętą przeze mnie ladę. Ta scena, jak większość z tego, co dzieje się w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, była jak postscriptum, nabazgrany drżącą ręką staruszka dopisek do jego „Dziennika".

Książki, na której niemal każdej stronie pojawia się słowo ze zbioru: „skończyło się", „wyczerpało", „zanik", „exit". Ale Márai nie oddawał swojego świata, świata swoich lektur, reguł i celów lekką ręką. Nie prowadzi kroniki klęski, tylko straceńczej, ostatniej bitwy. I nie ma ani przez moment złudzeń co do jej rozstrzygnięcia. „To ocalony pluton z rozbitej armii" – zanotuje, kiedy udaje mu się sprzedać trzysta egzemplarzy wydanej własnym sumptem powieści.

I tylko jedna rzecz była przez pół wieku pisania tego dziennika niezmiennym źródłem siły i radości. Kąpiel. Najpierw w budapeszteńskiej łaźni, wśród znajomych twarzy, zapachów i słów; potem, już na emigracji, w Morzu Śródziemnym, u wybrzeży Possilipo, a na sam koniec, do niemal ostatnich lat życia, w Oceanie Spokojnym. Z biegiem lat, upadaniem kolejnych przyczółków jego świata, wypływał na coraz szersze i głębsze wody. Dla niego, wychowanego w katolicyzmie, głębiej jednak wątpiącego niż wierzącego, te kolejne zanurzenia były jak powtarzanie jakiegoś pradawnego rytuału. Oddania swojego ciała i losu w ręce wszechmocnych sił, poddania się rytmowi fal, oczyszczenia duszy i umysłu.

Dla uczestnika tych ceremonii oddanie na koniec popiołów swojego ciała oceanowi wydawać się pewnie musiało całkowicie logicznym rozwiązaniem. Dla nas najważniejsze jest jednak, że zawartość odnalezionej w jego domu skrzyni okrętowej możemy odczytać jak list wyciągnięty z wyrzuconej na brzeg butelki. I zaufać mądrości oceanów, która go nam podarowała. Tej, która mówi, że po każdym odpływie – odejściu, wyczerpaniu i zaniku – przychodzi przypływ.