Czy zdawał sobie sprawę z analogii, jakie niosą z sobą jego rola i osoba? Bo przecież jeszcze w XVII wieku Ameryka Północna ze swoim oryginalnym etnosem była jak dziś Stary Kontynent: wielkie tereny zajęte przez autochtonów i niewielkie enklawy dynamicznych (religijnie, demograficznie, gospodarczo) przybyszów z innego kontynentu.
Sto, sto pięćdziesiąt lat później było już odwrotnie. Amerykańscy aborygeni, nazwani przez przypadek Indianami (nie tylko wydziedziczono ich z ziemi, ale na dodatek przypisano im obcą tożsamość), byli konsekwentnie mordowani albo spychani do enklaw, by ustąpić miejsca przybyszom. Nie mieli ani siły, ani potencjału, by się przeciwstawić. Jedyne, co miała im do zaoferowania cywilizacja białych, to przymusowa integracja lub rezerwaty, a w praktyce eksterminacja, choroby i alkohol.
Czym zostali zwyciężeni? Co było istotą tej potwornej przewagi, jaką błyskawicznie zyskali biali? Nie można mieć wątpliwości, że najsilniejszą bronią była doktryna zwana kapitalizmem. To ona wspierała dynamikę podboju, dawała siłę demografii, mnożyła aktywa w tak niespotykanym w historii tempie, że nie tylko rdzenni mieszkańcy Ameryki, ale nikt na dłuższą metę nie był w stanie jej sprostać.
W tym samym czasie pod walcem europejskiego kapitalizmu uginały się nie tylko prymitywne królestwa czarnej Afryki, ale również, by nie wspominać o innych regionach, kolosalne Chiny. Czy w istocie tak musiało być? Patrząc z dzisiejszej perspektywy na świat przełomu XVIII i XIX wieku, trudno mieć wątpliwości. Napędzana komercją i wojnami, wyposażona w kolejne wynalazki Europa miała taką przewagę techniczną, że trudno jej było o godnego przeciwnika.
Ale jeszcze kilkaset lat wcześniej niewiele na to wskazywało. Na Bliskim Wschodzie kwitł islamski renesans. Zręby intelektualne epoki budowali Awicenna i Awerroes. Stolicą świata był Bagdad, a wynalazczość równie pięknie jak nad Eufratem (dużo piękniej niż w ponurej Europie) kwitła nad brzegami Żółtej Rzeki.