Chrabota: Jak amerykańscy Indianie

Zastanawiam się, czy przemawiając ostatnio w Niemczech, Barack Obama (sam dziedzic dwóch fal migracyjnych, które kompletnie zmieniły oblicze Ameryki) miał świadomość, że apeluje do Europejczyków o przetrwanie cywilizacji, która – jak niegdyś Ameryka – stoi u progu radykalnej zmiany.

Aktualizacja: 29.04.2016 14:49 Publikacja: 29.04.2016 00:02

Chrabota: Jak amerykańscy Indianie

Foto: Fotorzepa

Czy zdawał sobie sprawę z analogii, jakie niosą z sobą jego rola i osoba? Bo przecież jeszcze w XVII wieku Ameryka Północna ze swoim oryginalnym etnosem była jak dziś Stary Kontynent: wielkie tereny zajęte przez autochtonów i niewielkie enklawy dynamicznych (religijnie, demograficznie, gospodarczo) przybyszów z innego kontynentu.

Sto, sto pięćdziesiąt lat później było już odwrotnie. Amerykańscy aborygeni, nazwani przez przypadek Indianami (nie tylko wydziedziczono ich z ziemi, ale na dodatek przypisano im obcą tożsamość), byli konsekwentnie mordowani albo spychani do enklaw, by ustąpić miejsca przybyszom. Nie mieli ani siły, ani potencjału, by się przeciwstawić. Jedyne, co miała im do zaoferowania cywilizacja białych, to przymusowa integracja lub rezerwaty, a w praktyce eksterminacja, choroby i alkohol.

Czym zostali zwyciężeni? Co było istotą tej potwornej przewagi, jaką błyskawicznie zyskali biali? Nie można mieć wątpliwości, że najsilniejszą bronią była doktryna zwana kapitalizmem. To ona wspierała dynamikę podboju, dawała siłę demografii, mnożyła aktywa w tak niespotykanym w historii tempie, że nie tylko rdzenni mieszkańcy Ameryki, ale nikt na dłuższą metę nie był w stanie jej sprostać.

W tym samym czasie pod walcem europejskiego kapitalizmu uginały się nie tylko prymitywne królestwa czarnej Afryki, ale również, by nie wspominać o innych regionach, kolosalne Chiny. Czy w istocie tak musiało być? Patrząc z dzisiejszej perspektywy na świat przełomu XVIII i XIX wieku, trudno mieć wątpliwości. Napędzana komercją i wojnami, wyposażona w kolejne wynalazki Europa miała taką przewagę techniczną, że trudno jej było o godnego przeciwnika.

Ale jeszcze kilkaset lat wcześniej niewiele na to wskazywało. Na Bliskim Wschodzie kwitł islamski renesans. Zręby intelektualne epoki budowali Awicenna i Awerroes. Stolicą świata był Bagdad, a wynalazczość równie pięknie jak nad Eufratem (dużo piękniej niż w ponurej Europie) kwitła nad brzegami Żółtej Rzeki.

Co się więc wydarzyło w Europie w trakcie tych kilkuset lat, między XII i XVII wiekiem, że ten niewielki kawałek świata nagle przeskoczył w szybkości rozwoju wszystko, co było wcześniej? Fenomenowi temu poświęcono w późniejszych pismach wiele uwagi. Interpretacje były różne, ale wszyscy analitycy byli zgodni, że u podstaw tej cywilizacyjnej epopei Europy leżały wolność, wiara i praca. Czy miało znaczenie chrześcijaństwo? Osobiście nie mam wątpliwości, że to ono stanowiło klej, który połączył inne czynniki rozwoju i wysforował Europę na czoło historycznej stawki. Z tego narodził się kapitalizm, najskuteczniejszy w historii motor postępu. Reszta dokonała się już sama.

To wszystko prezydent Obama wie dziś doskonale. Mam jednak wątpliwości, czy stając na europejskiej ziemi w drugim dziesięcioleciu XXI wieku, ma poczucie, że ten świat właśnie przemija. Kapitalizm jest w defensywie. Praca znudziła się Europejczykom tak bardzo, że sięgnięto po siłę roboczą z innych kontynentów. Religia? Sprawa niemal przebrzmiała. W dzisiejszej gnuśnej Europie liczy się niemal wyłącznie narcystyczny hedonizm. Wszystko, co skonstruowaliśmy w ciągu ostatniego półwiecza, służy podtrzymywaniu złudnego poczucia szczęścia.

Jesteśmy jak owe plemiona amerykańskich Indian na chwilę przed udaną konkwistą. Jeszcze panujemy nad prerią i Górami Skalistymi, ale przybysze z południa już się umocnili w swoich enklawach. Są drapieżni, mają religię, demografię i głód pracy. Przyczajeni, czekają na swoją szansę. Niechybnie niedługo się pojawi. Pytanie tylko, jak się będzie nazywał i czym będzie ich „kapitalizm".

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

Czy zdawał sobie sprawę z analogii, jakie niosą z sobą jego rola i osoba? Bo przecież jeszcze w XVII wieku Ameryka Północna ze swoim oryginalnym etnosem była jak dziś Stary Kontynent: wielkie tereny zajęte przez autochtonów i niewielkie enklawy dynamicznych (religijnie, demograficznie, gospodarczo) przybyszów z innego kontynentu.

Sto, sto pięćdziesiąt lat później było już odwrotnie. Amerykańscy aborygeni, nazwani przez przypadek Indianami (nie tylko wydziedziczono ich z ziemi, ale na dodatek przypisano im obcą tożsamość), byli konsekwentnie mordowani albo spychani do enklaw, by ustąpić miejsca przybyszom. Nie mieli ani siły, ani potencjału, by się przeciwstawić. Jedyne, co miała im do zaoferowania cywilizacja białych, to przymusowa integracja lub rezerwaty, a w praktyce eksterminacja, choroby i alkohol.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów