Pośrodku stojąca postać najmłodszego z braci. Widać, że jest tu szefem, prowodyrem i pewnie sponsorem rzeszowskiej eskapady. Po jego prawej stronie dwaj bracia, po lewej rodzeństwo Bukałów. Wszyscy dość schludnie ubrani. W ciemnych dwurzędowych marynarkach, świeżych, jasnych koszulach i kamizelkach. Każdy ma krawat i – co charakterystyczne – srebrną szpilkę spinającą koszulę na wysokości węzła.
Inaczej jest za to ubrana postać centralna. O ile po lewej i prawej stronie siedzi po dwóch – symetrycznie ustawionych – ministrantów, ten w miejscu centralnym jest celebransem i zdecydowanie się wybija. Też ma na sobie dwurzędową samodziałową marynarkę, ale nie nosi kamizelki. Zarówno marynarka, jak i koszula w delikatne pionowe pasy. Bracia po lewej stronie mają dokładnie takie same, lekko kręcone fryzury, kiedy ci po prawej proste przyczesane włosy. Prowodyr, wódz i harnaś, ten w jasnej marynarce i bez kamizelki patrzy bezczelnie w obiektyw. Jest jasnym blondynem, musi mieć błękitne, a może nawet białe oczy. Na jego twarzy nie widać wahania. To śmiały kozak, urodzony herszt, jego jasne spojrzenie przechodzi przez obiektyw i sięga głębi mózgu odbiorcy. „Patrzcie, to ja!" – zdaje się mówić wielkimi literami Stachu Bal. „Ja tu robię za księcia. Chociażem najmłodszy, to właśnie ja stoję pośrodku mojej szajki. Mojego małego gangu!".
{ 8 }
Subiektywny przekaz to jedno, ale ważniejsze są szczegóły. Skąd pomysł, że to szajka? Właśnie ze szczegółów. Prości chłopi, jakimi są fotografowani, prężą się przed fotografem, nie zwracając uwagi, że stolik przed nimi kompletnie nie pasuje do powagi ujęcia. Jest stary i odrapany. Zbliżenia dowodzą, że swoje najlepsze czasy ma dawno za sobą. Odrapany, obtłuczony dawno pewnie już trafił na śmietnik. Styl dowodzi, że niegdyś zdobił mieszczański lub magnacki salon. Ale dawno już go zeń usunięto. Może fotograf kupił go na wyprzedaży? Może odebrano go chłopom, którzy zrabowali go w jakiejś rezydencji podczas rabacji?
Szajka bez wątpienia coś świętuje, jednak do zdjęcia wszyscy stają na trzeźwo. Na ich twarzach nie widać ani śladu pijaństwa. A jednak świętują przy alkoholu. W ręku każdego niezapalony papieros (atrybut zamożności? powagi?), w dłoniach lub na stoliku kieliszki od wódki. I tu największe kuriozum. Fotograf postawił przed nimi butelkę węgierskiego Rizlinga, jednak zapomniał ją otworzyć! Sreberko otula więc szyjkę butelki białego wina, ale kieliszki są pełne! Co więcej, ciecz, którą do nich nalano ma kolor zdecydowanie ciemny! To na pewno nie Rizling, ale jakaś maź w odcieniu ropy naftowej, albo zwykła przepalanka. Tylko przed hersztem pusty kieliszek. Ciemny trunek jakoś nie pasowałby do tej jasnej, wyzbytej wszelkich uczuć twarzy.
A same oblicza sfotografowanych są jeszcze bardziej fascynujące od zagadkowego trunku, który nalano do kieliszków. Gęba stojącego prowodyra anonsuje człowieka, który nie kieruje się w życiu żadnymi zasadami. To Stach Bal. Jego bracia po prawej to Józek i Franek. Józek (na skraju po prawej) jest najstarszy. Nie darzy brata specjalnym szacunkiem. Choruje na zatoki i wiecznie cierpi. Alkoholizm zaprowadzi go niedługo do cyrkułu. Opowie policjantom, co wie o braciach, i pomoże w przygotowaniu zasadzki.
Franek jest młodszy. Jego oczy nie zdradzają większych przejawów inteligencji. Ma zaczesane do tyłu włosy i spojrzenie człowieka, który zwykł o poranku topić przypadkowe niemowlęta.
Bracia Bukała, po lewej stronie, to zwykłe, proste chłopaki. Jędrek (z boku) to piękniś i cwaniak. Ma wiele sprytu i to właśnie on pomoże później Balom w przeprawie przez ocean. Franz (nie mylić z Frankiem Balem) to raczej idiota. Zajmuje się upłynnianiem bimbru, ale niedługo wstąpi do policji i będzie ścigał takich jak Stach i Franek Balowie. A potem napłodzi dzieci i zaludni nimi podrzeszowskie wioski tak gęsto, że do dziś można się potknąć o jego potomków w całej okolicy.
Raz jeszcze rzut oka na Stacha, który króluje na tym ujęciu. To moment jego pierwszej życiowej apoteozy. Pusty kieliszek świadczy o trzeźwości. Inny kolor marynarki o nadzwyczajnym statusie. Wyraz twarzy o sile i wierze w przeznaczenie. Tylko krawat, ten cholerny krawat jest z innego świata. Poplamiony wszystkim, co tylko można sobie wyobrazić, sadłem, bimbrem i ropą, i z wielką dziurą pośrodku, nieco poniżej srebrnej spinki. Jakby wprost ze śmietnika. Czyż Stach tego nie widział? Nie przejął się tym szczegółem? A może po prostu go zignorował? Przecież nie krawaty w życiu są ważne.
{ 9 }
Siedziałem wiele godzin przed obrazem w rzeszowskim szynku i podziwiałem tę szajkę wiejskich chłopaków o brudnych paluchach i sumieniach. Zastanawiałem się, czemu Stach nie nosi kamizelki, za to jego spodnie podtrzymują przynajmniej dwa paski. Po kilku kieliszkach Baczewskiego zauważyłem, że przyczepiono do nich „rapcie", czyli zawieszki, do których mocowano broń sieczną. Czyżby herszt nosił z sobą sztylet? Mało prawdopodobne.
Ale najciekawsza była próba interpretacji losów moich bohaterów. Nikt mi nie pomógł ustalić ich tożsamości. Milczą o nich muzealne archiwa, musiała je więc zastąpić wyobraźnia. Oto więc przedstawmy ich jeszcze raz: bracia Bal i bracia Bukała. Szajka drobnych rzezimieszków spod galicyjskiego Rzeszowa, która dorobiła się pierwszych srebrnych koron na produkcji bimbru. Najpierw sprzedawali swój produkt w rodzinnych Ropczycach, potem w kolejnych wioskach. Aż na fali sukcesu trafili z trunkiem do szynków Rzeszowa. Kupowali od nich Żydzi i chrześcijanie, karczmarze i restauratorzy, a nawet lokalna szlachta. Biznes zaczął przynosić pierwsze sukcesy, a młodzi ludzie z chłopskich synów przemienili się w eleganckich (choć brudne paluchy świadczą, że nie do końca) przedsiębiorców. To właśnie wtedy trafili do atelier Edwarda Janusza, by uwiecznić ten okres życiowego prosperity na zawsze.
Fotograf wykonał swą pracę, ludzkość zyskała pamiątkę, a oni po pijanej nocy wrócili pociągiem do Ropczyc. Ale szczęście trwało krótko. Józek był już po rozmowie z policmajstrem (oznaki zdrady widać na zdjęciu) i wiedział o szykującej się akcji na zakład. Mundurowi przyszli bez ostrzeżenia nad ranem i rozbili urządzenia. Stach pyskował, ale dostał po gębie i razem z trójką przyjaciół trafił na rzeszowski zamek. Wypuszczono go po roku. Wyglądał już inaczej. Z bandziorskiej elegancji nie zostało nic. Był ostrzyżony na jeża i miał podkrążone oczy. To samo brat Franek i obaj Bukałowie.
Zebrali się znów pewnego wieczora w tanim szynku, by podjąć decyzje o swojej przyszłości. Pili do tego tani (obcy) bimber i palili machorkę z przemytu. Po północy Stach ujawnił plany. Jędrek i Franek się zgodzili, Franz powiedział, że zostaje, więc odesłali go do domu. A potem wyszli z knajpy, z płotu oderwali kilka mocnych desek, dopadli Józka i złoili mu dupę do krwi. Tłukli długo i zajadle. By pamiętał, że krew i braterski honor zobowiązują. Zdrada to przedsionek piekła. A potem wszyscy trzej spakowali worki z dobytkiem i wyposażeni w swoją oryginalną wiedzę o bimbrownictwie ruszyli w stronę niemieckiej granicy, i dalej do wielkiego portu Hamburg, skąd pływają parowce do Ameryki. Galicyjskie anioły leciały w ślad za nimi. Straciły ich z oczu dopiero gdzieś nad oceanem.
{ 10 }
Co było dalej? To już pytanie do dysponentów archiwów chicagowskiej policji. Jak świetnie wiedzą historycy, Ameryka czasów prohibicji była istnym eldorado dla bimbrowników. Naród chciał pić, a władza zabraniała. A więc przedsiębiorcze jednostki, w południowych dzielnicach Włosi pod wodzą Big Jima Colossimy, Torrio, a potem Ala Capone, a w północnych Irlandczycy i Polacy pod batutami O'Bannionów, Moranów i Hymie Weissa importowali wódę z Kanady albo produkowali ją na miejscu we własnych, sekretnych gorzelniach. Trup przy tym ścielił się gęsto, ale wyrastały fortuny. Fortuny, których potęga błyszczy pięknie po dziś dzień.
Otóż przepadł O'Bannion. Siepacze dorwali Weissa, a Capone umarł na syfilis we wciąż młodym wieku. Ale ich dostawcy przeżyli. Pokupowali domy, zainwestowali lewe pieniądze w legalne interesy i stali się godnymi obywatelami ojczyzny Kennedych i Michaela Tysona, by przyjrzeć się obrazkom po dwóch stronach lustra. Gdzie szukać Balów i Bukały? Ten ostatni jest do odnalezienia pod postacią podziurawionych zwłok w kronice kryminalnej z wczesnych lat 20., ale zdjęcia obu braci Bal (jak mniemam) oglądałem na jakiejś polonijnej wystawie w Chicago. Te same twarze, ale inne miny. Ludzie zamożni, wąsaci, dumni, ustawieni.
Amerykańskie genealogie pokazują, że najwięcej Balów wywodzi się z Pensylwanii. To ich druga ojczyzna. Tu mają majątki, wille i przedsiębiorstwa. Ich dzieci mają dokładnie takie same miny jak przodkowie na zdjęciu Edwarda Janusza, choć to nie szklany negatyw, a zdjęcia na Facebooku.
Tu śledztwo się kończy. Historia jednej fotografii znajduje swój zasłużony finał. Przeskok przez ocean świadczy nie tylko o wyczuciu realiów, ale i o skali wyobraźni. A potomkowie Balów? Czy tęsknią dziś za galicyjską prowincją? Czy ich dzieciom śnią się zabłocone ulice i taplające się w kałużach psy? Szczerze wątpię, bo nowoczesny umysł wypiera takie aborygeńskie asocjacje. Przygnieciona firankami mgły i przydymiona lekkim światłem słońca dawna Galicja zapada się pod ziemię. Ogień wypala ostatnie fotografie, tak jak pochłonął całe pokolenie galicyjskich Żydów. Błoto chlupie pod nogami, kiedy idę na spacer w gumiakach po jednej z miedz nad Wisłą. A wódka Baczewskiego jest barwnym wspomnieniem tamtych dobrych czasów, kiedy zaczynał swoje interesy Łukasiewicz. Podnoszę więc do góry kieliszek. Niech Baczewski święci losy rodu Bal i rodu Bukałów. Tych, którzy tworzyli Galicję, a potem królowali na przedmieściach Chicago. I jeszcze toast za fotografa Edwarda Janusza, który sprawił się jak Leonardo. Oby też nie został zapomniany.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95