Reklama

Chrabota: Straszna szajka braci Bal

Gdy bimbrowniczy biznes drobnych rzezimieszków zaczął przynosić pierwsze sukcesy, a młodzi ludzie z chłopskich, galicyjskich synów przemienili się w eleganckich (choć brudne paluchy świadczą, że nie do końca) przedsiębiorców – właśnie wtedy trafili do atelier Edwarda Janusza, by uwiecznić ten okres życiowego prosperity na zawsze.

Publikacja: 19.04.2019 10:00

Chrabota: Straszna szajka braci Bal

Foto: Zdjęcie dzięki uprzejmości Muzeum Okręgowego w Rzeszowie

{ 1 }

Bywają miasta i miasteczka, o których nie mówi się „dziura" z czystej kurtuazji. Ot, mimo, że rynek brudny i zapyziały, ludzie nieudacznicy i barany, drogi zryte dziurami jak kretowisko i tak dalej, przez wzgląd na to, że gdzieś się znajdzie przynajmniej jeden sprawiedliwy, który po trzech wódkach powie: „kocham to miasto", jakoś nie wypada mówić, że to grajdoł, brzydki skansen i w ogóle zadupie.

Ale przecież są, wszyscy to wiemy. W całej Galicji było ich do niedawna pełno. Kiedy przypadkiem zatrzymujemy się w takim mieście i już wychodząc z samochodu, zanurzamy obuwie w głębokiej na łokieć kałuży, naprawdę trudno powstrzymać spontaniczny ruch warg. Mózg, matecznik przyzwoitości, wzdryga się przed tym słowem, które musi paść, by było sprawiedliwie. Słowem niedobrym, ale w tym wypadku wyjątkowo trafnym.

Więc wargi wygrywają z mózgiem i wyrywa się na powietrze tych kilka dźwięków, które mogłyby się wydawać nieważne, gdyby nie emocjonalna barwa, jaką staruszek J.P. Sartre opisywał słowami „la nausée". Co ciekawe, terminu nie używał Albert Camus, mimo że Oran z jego młodości był jednym wielkim ściekiem, ale zostawmy Francuzów Francuzom. Wróćmy na polską prowincję. Dziś to już oczywiście absolutna przeszłość, lecz dobre kilkadziesiąt lat temu niemal wszystkie galicyjskie miasteczka idealnie mieściły się w tym iście sartre'owsko-gogolowskim katalogu zatęchłych dziur.

{ 2 }

Reklama
Reklama

Wędrowałem po nich co nieco, z potrzeby i przymusu. Oglądałem rozpadające się ruiny dawnych pysznych synagog, przyglądałem kościołom, ale przede wszystkim kamienicom, które wyjątkowo zgrabnie wymieniły w ciągu półwiecza zasiedlający je materiał ludzki. Ci w poplamionych chałatach opuścili jakoś nagle swe domy, by mogli się do nich wprowadzić okoliczni kmiecie, którzy już po dekadzie wyrzucili z pamięci, że mieszkają nie na swoim, przyzwyczaili się do apartamentów i poczuli wielkopańsko. Ale zapomnieli zamalować na futrynach drzwi ślady po mezuzach, skruszyć młotkiem gipsowe sztukaterie w nieco obcym stylu i wymazać do końca z szyldów dawnych sklepów hebrajskie litery. Gdyby to zrobili, łatwiej mogliby się prezentować jako gospodarze pełną gębą, godni następcy pokoleń mieszczańskich rodów.

Pal ich sześć, nie o nich tu będę pisał. Mam inną intencję. Kusi mnie apoteoza pewnego arcydzieła, które wywodzi się właśnie z samego serca tej prowincjonalnej kultury. Wywleczone z kałuż dziurawych ryneczków, utaplane w błocie, pomazane plamami po słoninie, w dziurawych butach i potarganych samodziałowych marynarkach.

Wiem, że tego świata już nie ma, że zastąpił go blichtr internetów, komputerów i konsol marki Sony. Ale nie zapomnę nigdy, jak gnając pewnego jesiennego wieczoru PKS-em do spragnionej miłości narzeczonej zatrzymałem się z przymusu na ryneczku rozsławionej przez Makuszyńskiego mieściny i wstąpiłem do lokalnej knajpki (baru?) w ściśle określonym celu. To, co tam ujrzałem, było najbardziej oszalałymi wariacjami na temat dantejskiego piekła. Podłoga pokryta grubą warstwą żywego, połyskującego odbitym światłem błota, w którym taplali się, brodzili, nurzali po pachy lokalni rolnicy. Większość miała na nogach gumowce, więc z błotem sobie radzili. Gorzej z gęstym tytoniowym odorem, bo piętro wyżej nad błotną laguną baru unosił się gęsty tuman gryzącego dymu. Z papierochów bez filtra oczywiście, które paliła cała ta armia podchmielonych włościan. Na głowach czapki, poniżej gruba szczecina niegolonych od tygodni bród, a pośrodku armia roztańczonych od taniego alkoholu oczu. Szczere, choć kłótliwe, figlarne momentami, kiedy indziej zawistne i bojowe. A w rękach straszna broń, kufle.

Otworzyłem drzwi, zanurkowałem do tego przybytku tylko na chwilę, by błyskawicznie wynurzyć się na powierzchnię. Zarejestrowałem obraz, wyskoczyłem jak oparzony i pognałem do autobusu. Taka była Galicja początku lat 80. Taka bez wyjątku, albo z małymi wyjątkami.

{ 3 }

Ten wyjątek to rzecz jasna Rzeszów. Centrum małego, lokalnego raju. Tak przynajmniej patrzę na to miasto dziś, kiedy lśni czystością ulic i odnowionymi frontonami historycznych kamienic. Ale czy w metropolii nad Wisłokiem było tak zawsze? Nie wiem, lokalni patrioci powtarzają, że miasto trzymało klasę, że gdzieś promieniował na nie splendor okolicznych rezydencji magnackich, bo przecież w samym Rzeszowie zamek Lubomirskich, w nieodległym Łańcucie gniazdo rodowe Stadnickich, potem Lubomirskich i Potockich. W Baranowie Sandomierskim Leszczyńscy i Wiśniowieccy, w Krasiczynie (to już nieco dalej) Krasiccy, Sapiehowie i tak dalej i dalej.

Reklama
Reklama

Jakoś świetnie czuła się magnateria w tej części Polski, budowała renesansowe i barokowe rezydencje. Projektował je Tylman z Gameren i inni sławni architekci epoki. I na dodatek, szczęśliwie dla narodowej kultury, większość z tych pomników dawnych czasów przetrwała. Oszczędziły je wojny i rewolucje, i choć lokalne chłopstwo, naziści i czerwoni rozkradli wiele magnackich skarbów, mury i polichromie przetrwały niemal nienaruszone. Okien nigdy nie wybito i może właśnie dzięki temu można w nich przy odrobinie szczęścia dojrzeć czasem w świetle wieczoru ubrane w wystawne kontusze cienie „Diabłów" Stadnickich, Ligęzów i Sanguszków, hetmanów i marszałków Rzeczpospolitej albo sławnych rokoszan jak J.S. Lubomirski. Gdzieś ta lokalna galeria sław jest również katalogiem naszej narodowej pychy, ale czymże by były narody bez pychy. Czy starczyłoby im sił witalnych na przeżycie?

Wróćmy jednak do Rzeszowa, który u progu XX wieku był miasteczkiem ledwie dwudziestotysięcznym. Rozbiory osłabiły majątki dawnych „królewiąt", promienie dawnej sławy przygasły. Jeszcze w początku XIX wieku Lubomirscy sprzedali ostatecznie władzom austriackim podupadły zamek, a ci ostatni umieścili w nim urząd cyrkularny i więzienie. Odtąd przebudowane zamczysko na stałe związało swój los ze służbą penitencjarną, choć często zmieniali się zarówno gospodarze, jak i pensjonariusze tych murów. Jak wyglądało miasto w końcu XIX i początkach XX wieku, widzimy na licznych zdjęciach z epoki.

{ 4 }

Raczej nędznie, choć nie bardzo. Na rynku w dni targowe liczne wozy, a między nimi rolnicy i grupy Żydów. Wszyscy rozdyskutowani, rozkrzyczani rzec by się chciało, choć fotografie notorycznie milczą. Na ulicach kałuże, czasem zwały błota. Ale centrum wyjątkowo czyste, schludne, wysprzątane, chyba nie tylko na potrzeby fotografii. I ludzie, a właściwie ludzkie drobinki, ledwie zarysowane na kliszach postaci anonimowych przedstawicieli gatunku.

Jest tych zdjęć sporo, bo miasto miało szczęście do fotografów. Pierwszy zakład, niejakiego Józefa Zajączkowskiego, otwarto na ulicy Sandomierskiej już w 1864 roku, ale prawdziwe atelier ofiarował rodzinnemu miastu w lipcu 1886 roku dopiero Edward Janusz, artysta tak renomowany, że dochrapał się z czasem tytułu Cesarsko-Królewskiego Nadwornego Fotografa. Jego studio było ogrzewane, miało sztuczne światło, więc klientów nie brakowało przez okrągły rok. I to właśnie on, maestro Janusz dokonał rewolucji kopernikańskiej, która sto kilkadziesiąt lat później kazała mi siąść do klawiatury i zacząć pisać ten tekst. Co było wynalazkiem obywatela Janusza? Ano przestał fotografować anonimowe, szersze plany miasta i skupił się na jego obywatelach, prywatnych klientach. Niewątpliwie robił to dla pieniędzy, nie dla chwały. Ale czyż nie dla pieniędzy malowali Leonardo, Rembrandt van Rijn czy Vermeer?

Ktoś powie, przesadzam z porównaniami. Ale czy na pewno? Czy ktoś widział fotografie Edwarda Janusza? A zostało ich sporo. W 1998 roku na strychu kamienicy, w której mieszkał, znaleziono zbiór ponad 32 tys. szklanych negatywów, a między nimi absolutne rewelacje. Zdjęcia wykonane po mistrzowsku. Z pietyzmem oddające realia tamtego świata. Wysmakowane nie tylko w sensie precyzji ustawienia światła czy skomponowania kadru, ale przede wszystkim z genialnym wyczuciem szczegółu. Każde z nich można analizować godzinami, a to najważniejsze, z braćmi Bal na planie pierwszym, to prawdziwe arcydzieło sztuki figuratywnej. Kompozycja, przy której wartość narracyjna „Ostatniej wieczerzy" Leonarda jest jak komiks o muminkach.

Reklama
Reklama

Zauroczyło mnie już przed laty. Ale prawdziwą inspiracją stało się tak naprawdę dopiero ostatnio. Przychodziłem więc co wieczór, by w towarzystwie Michała N. kontemplować i odkrywać jego ukryte treści z kieliszkiem czystej Baczewskiego w ręku.

{ 5 }

Jednak najpierw epoka. To musi być koniec XIX wieku. Czas cywilizacyjnych sztormów i rozkręcającego się kapitalizmu. Podkarpackie od czasów Ignacego Łukasiewicza jest polskim zagłębiem naftowym. W połowie stulecia skromny aptekarz ze Lwowa rozpoczyna prace nad destylacją ropy naftowej. Do tej pory minerał służy do leczenia bydła i produkcji smarów. Łukasiewicz destyluje z brunatnego mazidła naftę i konstruuje lampę. Rychło, na rogu ulic Węgierskiej i Kościuszki w Gorlicach zapłonie pierwsza na świecie uliczna latarnia naftowa. Jest rok 1854 i świat jeszcze nie wie, u progu jakiego szaleństwa właśnie dane jest mu stanąć.

Łukasiewicz idzie dalej. Buduje pierwszą kopalnię ropy w Bóbrce i stawia kolejne rafinerie. Niebo nad Podkarpaciem rozświetlają jaskrawe płomienie szybów. Do kopalń i rafinerii ciągnie lokalne chłopstwo. Powstają osiedla i miasteczka. Poddane silnemu impulsowi rozwijają się rzemiosło i przemysł. Powoli, wokół uśpionych rozbiorami galicyjskich osiedli zaczyna się zaznaczać rachityczne ożywienie. Pod koniec lat 50. rusza kolej. W latach 80. rozdzwaniają się pierwsze telefony. W 1900 r. władze miasta Rzeszów uruchamiają gazownię. Pod strzechy trafia coraz więcej książek. A Żydzi po cichu opowiadają o dziwnej idei, którą nazywają socjalizmem.

Czyż to nie rewolucja? To właśnie na jej grzbiecie na plan pierwszy historii wypływają bracia Bal. Czym się zajmują? Na razie nie mam pojęcia. Wiem za to, że pewnego dnia ich trzech wraz z dwoma braćmi Bukała melduje się u drzwi atelier fotograficznego Edwarda Janusza. Są wystrojeni, pachnący, mają oczyszczone z błota buty i domagają się wykonania pamiątkowej fotografii. „A jakaż to okazja?", pyta fotograf. „Święto, prawdziwe święto", odpowiadają tajemniczo, a Edward Janusz, choć tego dnia zmęczony jak zwierzę, ustawia pudło aparatu, przygotowuje szkiełka i zabiera się do sesji.

Reklama
Reklama

„Ile ma być zdjęć?". „Jedno. Ale dobre". „Jaki planik, panowie?". „A co macie?". „Huśtawka? A może płótno ze starożytną kolumną?". „Gówno!" – odważnie zaznacza swą obecność najmłodszy z braci Stach Bal. „My tu chcemy mieć biesiadę. Przyjechaliśmy do Rzeszów, by świętować. A więc stolik, wódka i ogórki". „Nie mam", tłumaczy się fotograf. „A co macie?" „Stolik jest. Lichtarz?". „To postawcie stolik przy lustrze. O tu, na tych zielonych zasłonach". „Na fotografii kolorów nie będzie". „To niech nie będzie. My będziemy!". Śmieje się Stach pełną gębą, choć na fotografii za moment wyjdzie poważny jak trup. Podobnie zresztą jak pozostali kompani.

Edward Janusz ustawia plan, potem jeszcze strzał podpalonej zapałką magnezji, krótki błysk i odsłonięta na chwilę migawka. Bracia z obu rodzin na krótki moment zamierają i w efekcie wyglądają jak zombie. Chcą być poważni! Ojcowie i sąsiedzi muszą widzieć, że nie są byle kim. Wszak mają się za królów! Pieniędzy w cholewach noszą tyle, że i onuc nie trzeba. Królowie! Królowie życia.

{ 6 }

Szybko dogasa smrodliwa magnezja. Fotograf zamyka pudło. Zdjęcie będzie już jutro. Bohaterowie jednego ujęcia wychodzą na podwórze, a potem pędzą do szynku i piją, piją, piją... Choć niedługo, by się nie spóźnić na pociąg. Bo jeśli się spóźnią, trzeba będzie do wioski targać się furmanką, a to niewygodnie i daleko. A fotograf zamyka atelier, wspina się po stromych schodach do mieszkania na piętrze i siada do kolacji. Jakże jest inna od wódczano-śledziowego bankietu braci w knajpie naprzeciw. Tam krzyki i wrzaski, gonitwa kelnerów, a tu bułka z masłem, twaróg, kawałek cukru rozmieszany łyżeczką w szklance oplecionej stalowym koszykiem. „Chcesz konfitury?", pyta żona. „Nie, żadnych konfitur".

Jest już ciemno. Fotograf zasuwa zasłony i kątem oka patrzy na rozświetlony szynk, w którym balują bracia Bal. Zanim położy się spać, usłyszy jeszcze krzyki dziwek i śpiewy. A potem zamknie oczy.

Reklama
Reklama

Kim byli bracia? Jeszcze tego nie ujawnię, ale w całej swej duchowej i materialnej kondycji wywodzili się nie ze schludnego świata rzeszowskich elegantów, lecz z samych trzewi tej fatalnej, zadżumionej galicyjskiej prowincji, w której miasteczkach brakowało wybrukowanych ulic, przy połamanych płotach pasły się kozy, a w kurzu niewielkich ryneczków nurzały się bosonogie dzieci. Bo cóż w nich innego było robić. Do niedawna rządzili tu Żydzi. Mieli szynki i sklepy, warsztaty rzemieślnicze i fabryczki. Chłop siedział na wsi zanurzony po nos w błocie. Orał, siał i zbierał. Hodował świnkę, żona doiła wychudzoną krowę i tyle. Raz w tygodniu do kościoła i na wódkę do karczmy. A wódka była droga, więc i pić nie było za co.

I nagle ta rewolucja. Coraz więcej pracy w miasteczkach, więc i trochę grosza. Najpierw zatem po buty do szewca, a potem po bimber do sąsiada. Och, liczył się ten bimber coraz bardziej. I smakował jak nigdy przedtem. Chłopi mieli monetę, więc mogli pić. U Żyda drogo, więc kupowało się samogon. Cóż to był za interes. Ile kartofli na to szło, ile zboża. Destylowano gdzie się dało. Beczki puchły od tłustej gorzały. Pieniądze się sypały. I nikt nie panował nad tym galicyjskim Klondike. Ani cyrkuł, ani proboszcz. Ani nikt. Tylko młodzi spryciarze.

Z takiego świata musieli wywodzić się bracia Bal. W nim się narodzili, zanim trafili do studia fotografa Janusza. On zaś ustawił aparat, przypalił magnezję i ciach! Mamy migotliwy urywek rzeczywistości w sekundę po tym, gdy zrobił swoje. Wszyscy w piątkę stają przed obiektywem. Aparat uchwycił ich wizerunek na zawsze.

{ 7 }

Jak wyglądają? Przede wszystkim należy złożyć fotografowi hołd za doskonałą kompozycję ujęcia i świetnie ustawione światło. Magnezja wystrzeliła niemal po osi obiektywu aparatu. Niemal, bo jego zarządca trzymał ówczesną lampę błyskową nieco z boku, po lewej stronie, dzięki czemu promienie światła uchwyciły drobne szczegóły anatomiczne i nie zniekształciły postaci. Bracia tworzą spójną, doskonale skomponowaną grupę postaci. Po jednej ze stron (dla widza po prawej) ciężka rama kryształowego lustra, po drugiej sążnista kotara. Na ścianach pomieszczenia papierowa tapeta w nieregularne, ciemne wzory. Na pierwszym planie mebel. Stolik w stylu ludwikowskim, z lekko wygiętymi nogami, malowany na biało i ze złoconymi inkrustacjami.

Reklama
Reklama

Pośrodku stojąca postać najmłodszego z braci. Widać, że jest tu szefem, prowodyrem i pewnie sponsorem rzeszowskiej eskapady. Po jego prawej stronie dwaj bracia, po lewej rodzeństwo Bukałów. Wszyscy dość schludnie ubrani. W ciemnych dwurzędowych marynarkach, świeżych, jasnych koszulach i kamizelkach. Każdy ma krawat i – co charakterystyczne – srebrną szpilkę spinającą koszulę na wysokości węzła.

Inaczej jest za to ubrana postać centralna. O ile po lewej i prawej stronie siedzi po dwóch – symetrycznie ustawionych – ministrantów, ten w miejscu centralnym jest celebransem i zdecydowanie się wybija. Też ma na sobie dwurzędową samodziałową marynarkę, ale nie nosi kamizelki. Zarówno marynarka, jak i koszula w delikatne pionowe pasy. Bracia po lewej stronie mają dokładnie takie same, lekko kręcone fryzury, kiedy ci po prawej proste przyczesane włosy. Prowodyr, wódz i harnaś, ten w jasnej marynarce i bez kamizelki patrzy bezczelnie w obiektyw. Jest jasnym blondynem, musi mieć błękitne, a może nawet białe oczy. Na jego twarzy nie widać wahania. To śmiały kozak, urodzony herszt, jego jasne spojrzenie przechodzi przez obiektyw i sięga głębi mózgu odbiorcy. „Patrzcie, to ja!" – zdaje się mówić wielkimi literami Stachu Bal. „Ja tu robię za księcia. Chociażem najmłodszy, to właśnie ja stoję pośrodku mojej szajki. Mojego małego gangu!".

{ 8 }

Subiektywny przekaz to jedno, ale ważniejsze są szczegóły. Skąd pomysł, że to szajka? Właśnie ze szczegółów. Prości chłopi, jakimi są fotografowani, prężą się przed fotografem, nie zwracając uwagi, że stolik przed nimi kompletnie nie pasuje do powagi ujęcia. Jest stary i odrapany. Zbliżenia dowodzą, że swoje najlepsze czasy ma dawno za sobą. Odrapany, obtłuczony dawno pewnie już trafił na śmietnik. Styl dowodzi, że niegdyś zdobił mieszczański lub magnacki salon. Ale dawno już go zeń usunięto. Może fotograf kupił go na wyprzedaży? Może odebrano go chłopom, którzy zrabowali go w jakiejś rezydencji podczas rabacji?

Szajka bez wątpienia coś świętuje, jednak do zdjęcia wszyscy stają na trzeźwo. Na ich twarzach nie widać ani śladu pijaństwa. A jednak świętują przy alkoholu. W ręku każdego niezapalony papieros (atrybut zamożności? powagi?), w dłoniach lub na stoliku kieliszki od wódki. I tu największe kuriozum. Fotograf postawił przed nimi butelkę węgierskiego Rizlinga, jednak zapomniał ją otworzyć! Sreberko otula więc szyjkę butelki białego wina, ale kieliszki są pełne! Co więcej, ciecz, którą do nich nalano ma kolor zdecydowanie ciemny! To na pewno nie Rizling, ale jakaś maź w odcieniu ropy naftowej, albo zwykła przepalanka. Tylko przed hersztem pusty kieliszek. Ciemny trunek jakoś nie pasowałby do tej jasnej, wyzbytej wszelkich uczuć twarzy.

A same oblicza sfotografowanych są jeszcze bardziej fascynujące od zagadkowego trunku, który nalano do kieliszków. Gęba stojącego prowodyra anonsuje człowieka, który nie kieruje się w życiu żadnymi zasadami. To Stach Bal. Jego bracia po prawej to Józek i Franek. Józek (na skraju po prawej) jest najstarszy. Nie darzy brata specjalnym szacunkiem. Choruje na zatoki i wiecznie cierpi. Alkoholizm zaprowadzi go niedługo do cyrkułu. Opowie policjantom, co wie o braciach, i pomoże w przygotowaniu zasadzki.

Franek jest młodszy. Jego oczy nie zdradzają większych przejawów inteligencji. Ma zaczesane do tyłu włosy i spojrzenie człowieka, który zwykł o poranku topić przypadkowe niemowlęta.

Bracia Bukała, po lewej stronie, to zwykłe, proste chłopaki. Jędrek (z boku) to piękniś i cwaniak. Ma wiele sprytu i to właśnie on pomoże później Balom w przeprawie przez ocean. Franz (nie mylić z Frankiem Balem) to raczej idiota. Zajmuje się upłynnianiem bimbru, ale niedługo wstąpi do policji i będzie ścigał takich jak Stach i Franek Balowie. A potem napłodzi dzieci i zaludni nimi podrzeszowskie wioski tak gęsto, że do dziś można się potknąć o jego potomków w całej okolicy.

Raz jeszcze rzut oka na Stacha, który króluje na tym ujęciu. To moment jego pierwszej życiowej apoteozy. Pusty kieliszek świadczy o trzeźwości. Inny kolor marynarki o nadzwyczajnym statusie. Wyraz twarzy o sile i wierze w przeznaczenie. Tylko krawat, ten cholerny krawat jest z innego świata. Poplamiony wszystkim, co tylko można sobie wyobrazić, sadłem, bimbrem i ropą, i z wielką dziurą pośrodku, nieco poniżej srebrnej spinki. Jakby wprost ze śmietnika. Czyż Stach tego nie widział? Nie przejął się tym szczegółem? A może po prostu go zignorował? Przecież nie krawaty w życiu są ważne.

{ 9 }

Siedziałem wiele godzin przed obrazem w rzeszowskim szynku i podziwiałem tę szajkę wiejskich chłopaków o brudnych paluchach i sumieniach. Zastanawiałem się, czemu Stach nie nosi kamizelki, za to jego spodnie podtrzymują przynajmniej dwa paski. Po kilku kieliszkach Baczewskiego zauważyłem, że przyczepiono do nich „rapcie", czyli zawieszki, do których mocowano broń sieczną. Czyżby herszt nosił z sobą sztylet? Mało prawdopodobne.

Ale najciekawsza była próba interpretacji losów moich bohaterów. Nikt mi nie pomógł ustalić ich tożsamości. Milczą o nich muzealne archiwa, musiała je więc zastąpić wyobraźnia. Oto więc przedstawmy ich jeszcze raz: bracia Bal i bracia Bukała. Szajka drobnych rzezimieszków spod galicyjskiego Rzeszowa, która dorobiła się pierwszych srebrnych koron na produkcji bimbru. Najpierw sprzedawali swój produkt w rodzinnych Ropczycach, potem w kolejnych wioskach. Aż na fali sukcesu trafili z trunkiem do szynków Rzeszowa. Kupowali od nich Żydzi i chrześcijanie, karczmarze i restauratorzy, a nawet lokalna szlachta. Biznes zaczął przynosić pierwsze sukcesy, a młodzi ludzie z chłopskich synów przemienili się w eleganckich (choć brudne paluchy świadczą, że nie do końca) przedsiębiorców. To właśnie wtedy trafili do atelier Edwarda Janusza, by uwiecznić ten okres życiowego prosperity na zawsze.

Fotograf wykonał swą pracę, ludzkość zyskała pamiątkę, a oni po pijanej nocy wrócili pociągiem do Ropczyc. Ale szczęście trwało krótko. Józek był już po rozmowie z policmajstrem (oznaki zdrady widać na zdjęciu) i wiedział o szykującej się akcji na zakład. Mundurowi przyszli bez ostrzeżenia nad ranem i rozbili urządzenia. Stach pyskował, ale dostał po gębie i razem z trójką przyjaciół trafił na rzeszowski zamek. Wypuszczono go po roku. Wyglądał już inaczej. Z bandziorskiej elegancji nie zostało nic. Był ostrzyżony na jeża i miał podkrążone oczy. To samo brat Franek i obaj Bukałowie.

Zebrali się znów pewnego wieczora w tanim szynku, by podjąć decyzje o swojej przyszłości. Pili do tego tani (obcy) bimber i palili machorkę z przemytu. Po północy Stach ujawnił plany. Jędrek i Franek się zgodzili, Franz powiedział, że zostaje, więc odesłali go do domu. A potem wyszli z knajpy, z płotu oderwali kilka mocnych desek, dopadli Józka i złoili mu dupę do krwi. Tłukli długo i zajadle. By pamiętał, że krew i braterski honor zobowiązują. Zdrada to przedsionek piekła. A potem wszyscy trzej spakowali worki z dobytkiem i wyposażeni w swoją oryginalną wiedzę o bimbrownictwie ruszyli w stronę niemieckiej granicy, i dalej do wielkiego portu Hamburg, skąd pływają parowce do Ameryki. Galicyjskie anioły leciały w ślad za nimi. Straciły ich z oczu dopiero gdzieś nad oceanem.

{ 10 }

Co było dalej? To już pytanie do dysponentów archiwów chicagowskiej policji. Jak świetnie wiedzą historycy, Ameryka czasów prohibicji była istnym eldorado dla bimbrowników. Naród chciał pić, a władza zabraniała. A więc przedsiębiorcze jednostki, w południowych dzielnicach Włosi pod wodzą Big Jima Colossimy, Torrio, a potem Ala Capone, a w północnych Irlandczycy i Polacy pod batutami O'Bannionów, Moranów i Hymie Weissa importowali wódę z Kanady albo produkowali ją na miejscu we własnych, sekretnych gorzelniach. Trup przy tym ścielił się gęsto, ale wyrastały fortuny. Fortuny, których potęga błyszczy pięknie po dziś dzień.

Otóż przepadł O'Bannion. Siepacze dorwali Weissa, a Capone umarł na syfilis we wciąż młodym wieku. Ale ich dostawcy przeżyli. Pokupowali domy, zainwestowali lewe pieniądze w legalne interesy i stali się godnymi obywatelami ojczyzny Kennedych i Michaela Tysona, by przyjrzeć się obrazkom po dwóch stronach lustra. Gdzie szukać Balów i Bukały? Ten ostatni jest do odnalezienia pod postacią podziurawionych zwłok w kronice kryminalnej z wczesnych lat 20., ale zdjęcia obu braci Bal (jak mniemam) oglądałem na jakiejś polonijnej wystawie w Chicago. Te same twarze, ale inne miny. Ludzie zamożni, wąsaci, dumni, ustawieni.

Amerykańskie genealogie pokazują, że najwięcej Balów wywodzi się z Pensylwanii. To ich druga ojczyzna. Tu mają majątki, wille i przedsiębiorstwa. Ich dzieci mają dokładnie takie same miny jak przodkowie na zdjęciu Edwarda Janusza, choć to nie szklany negatyw, a zdjęcia na Facebooku.

Tu śledztwo się kończy. Historia jednej fotografii znajduje swój zasłużony finał. Przeskok przez ocean świadczy nie tylko o wyczuciu realiów, ale i o skali wyobraźni. A potomkowie Balów? Czy tęsknią dziś za galicyjską prowincją? Czy ich dzieciom śnią się zabłocone ulice i taplające się w kałużach psy? Szczerze wątpię, bo nowoczesny umysł wypiera takie aborygeńskie asocjacje. Przygnieciona firankami mgły i przydymiona lekkim światłem słońca dawna Galicja zapada się pod ziemię. Ogień wypala ostatnie fotografie, tak jak pochłonął całe pokolenie galicyjskich Żydów. Błoto chlupie pod nogami, kiedy idę na spacer w gumiakach po jednej z miedz nad Wisłą. A wódka Baczewskiego jest barwnym wspomnieniem tamtych dobrych czasów, kiedy zaczynał swoje interesy Łukasiewicz. Podnoszę więc do góry kieliszek. Niech Baczewski święci losy rodu Bal i rodu Bukałów. Tych, którzy tworzyli Galicję, a potem królowali na przedmieściach Chicago. I jeszcze toast za fotografa Edwarda Janusza, który sprawił się jak Leonardo. Oby też nie został zapomniany.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Bywają miasta i miasteczka, o których nie mówi się „dziura" z czystej kurtuazji. Ot, mimo, że rynek brudny i zapyziały, ludzie nieudacznicy i barany, drogi zryte dziurami jak kretowisko i tak dalej, przez wzgląd na to, że gdzieś się znajdzie przynajmniej jeden sprawiedliwy, który po trzech wódkach powie: „kocham to miasto", jakoś nie wypada mówić, że to grajdoł, brzydki skansen i w ogóle zadupie.

Ale przecież są, wszyscy to wiemy. W całej Galicji było ich do niedawna pełno. Kiedy przypadkiem zatrzymujemy się w takim mieście i już wychodząc z samochodu, zanurzamy obuwie w głębokiej na łokieć kałuży, naprawdę trudno powstrzymać spontaniczny ruch warg. Mózg, matecznik przyzwoitości, wzdryga się przed tym słowem, które musi paść, by było sprawiedliwie. Słowem niedobrym, ale w tym wypadku wyjątkowo trafnym.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Reklama
Plus Minus
„The Smashing Machine”: Chleb, igrzyska i anatomia bólu
Materiał Promocyjny
Bank Pekao uczy cyberodporności
Plus Minus
„Bezcenny pakunek”: Dar od Boga Pociągu Towarowego
Plus Minus
„Tajemniczy pociąg”: Kafka jedzie pociągiem
Plus Minus
„Skarbek”: Porażka agentki
Materiał Promocyjny
Stacje ładowania dla ciężarówek pilnie potrzebne
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Dr Agnieszka Tambor: Kibicuję polskiemu kinu
Materiał Promocyjny
Nowy Ursus to wyjątkowy projekt mieszkaniowy w historii Ronsona
Reklama
Reklama