Osiemnastego marca odbędą się w Rosji wybory prezydenckie. Data jest nieprzypadkowa, bo dzień, kojarzący się Rosjanom z triumfem ich państwa, przynieść ma Władimirowi Putinowi jeszcze wyższą wygraną wyborczą. Cztery lata temu, gdy 18 marca 2014 r. Putin parafował aneksję Krymu, na fali „krymnaszyzmu" (neologizm utworzony od hasła „Krym nasz!") poparcie dla niego osiągnęło rekordowe 85 proc. (wcześniej było to „zaledwie" 65 proc.).
Refat Czubarow, przewodniczący Medżlisu, rady krymskich Tatarów, mówił mi dwa lata temu w Kijowie, że ostatecznym celem Moskwy jest wyrzucenie wszystkich jego rodaków i totalna rusyfikacja półwyspu. Działacze krymskotatarscy zwracają uwagę nie tylko na represje polityczne, ale też na odbieranie Tatarom co większych biznesów przez osiedlających się tam Rosjan, co ma ich skłonić do wyjazdu. Krym pozostawał jednak zrusyfikowany nawet wtedy, gdy kontrolowały go władze ukraińskie.