Na premierze słyszałem głosy: no tak Szczepaniak tak Hamleta ugroteskowił, bo to komediowy aktor.
Najlepszego Hamleta zagrał John Barrymore, który zaczynał jako aktor komediowy. Nie wierzę w takie szufladkowanie. Barrymore miał coś, czego mi u niektórych Hamletów brakuje: drapieżność. W Hamlecie jest mnóstwo groteski, ironii, a wszystko wynika z żalu i bólu, który nosi w sobie ten chłopak. Im więcej spektakli gram, tym bardziej czuję, że wręcz przeciwnie, wciąż jest tego elementu za mało. On jest zbyt miękki. Hamlet pozwoliłby sobie na znacznie więcej. To efekt jego słabości, inteligencji i determinacji.
W szkole teatralnej repertuar szekspirowski był dla pana ważny?
Tak, Bożena Suchocka zaprosiła mnie do „Straconych zachodów miłości". Potem grałem w „Romeo i Julii". W Teatrze Dramatycznym występowałem w „Kupcu weneckim" czy w „Miarce za miarkę". Szekspir nie może być dla aktora nieważny, bo to encyklopedia wszelkich mechanizmów dziejących się w człowieku. U niego najmocniej uwydatnione w sytuacjach niemal granicznych są miłość, pasja, pożądanie, wszystko, co w nas buzuje i nas trawi. Pokazuje też, że człowiek wykonuje ruchy, których nikt by się nie spodziewał, że jest właśnie niekonsekwentny.
Zetknąłem się z głosami, że inscenizacja Bradeckiego jest zbyt tradycyjna. Szekspir to także wdzięczne pole do przeróbek, uwspółcześnień.
Nie ma nic trudniejszego dla aktora, niż stanąć naprzeciw widza i powiedzieć monolog od początku do końca, tak żeby wszyscy go zrozumieli. Nie tylko usłyszeli, ale zrozumieli. Mogą mnie rozciągać dwie ciężarówki, może się na mnie lać błoto, ale to będzie tylko ułatwienie, ucieczka za pomocą tricku, wytrychu. Jeśli chcesz się sprawdzić, nie chowaj się za konwencję. Ludzie młodzi piszą do mnie po tych pierwszych przedstawieniach „Hamleta": nie wiedziałem, że to nie jest ramota. To ogląda się jak thriller, a że jest klarowne, to chyba lepiej. W tym zawiera się tyle niuansów, komplikacji, a konwencja by to tylko zagłuszyła. Owszem, można położyć nacisk na seksualność dramatu, można to grać w garniturach albo umieścić w epoce kamienia łupanego. Ale szkielet historii i postaw musi być zachowany, bo inaczej po co to grać?
Lubi pan tradycyjne spektakle?
Lubię. Nie wyrzekam się też eksperymentu, ale muszę rozumieć, po co on jest. Tu jeśli ktoś przyjmie z zainteresowaniem historię Hamleta, może sięgnie po kolejne dramaty, na przykład po „Makbeta". To jest największy sukces, o to tak naprawdę chodzi. Chcę, żeby widzowi pozostał ślad w pamięci, choć jeden obraz.
Dlaczego Tadeusz Bradecki wybrał pana do tej roli?
Nie mam pojęcia. Dostałem informację, przyjąłem z pokorą.
Kończy pan zaraz 30 lat. Zrobił pan sobie bilans? Na Dramatycznym wiszą billboardy z pana głównymi rolami: „Sługa dwóch panów", „Kabaret", „Kinky Boots", „Dziwny przypadek psa nocną porą" – sporo tego.
Jestem wdzięczny teatrowi.
Ma pan na widoku nowe wyzwania?
Tak, mnóstwo. Teraz powinienem zrobić coś abstrakcyjnie durnego, komediowego. A może zagrać w czymś kameralnym. Na pewno Szekspir będzie mnie zawsze ciągnął. „Ryszard III"? Może kiedyś?
Dreszcz mnie przechodzi na myśl o „Ryszardzie III" z panem w roli głównej.
No dobrze, może Mozart – to już nie u Szekspira. Albo jakiś duch, tak mnie naszło po telewizyjnym „Weselu". Co do Hamleta, on ma 25, 30 lat. Kenneth Branagh wydawał mi się już odrobinę za stary na kłótnie z dziewczynami. Z drugiej strony w tekście matka mówi o Hamlecie, że jest „tęgi". Podobno pierwszy aktor, który go grał, był grubaskiem. Więc wcale nie blady marzyciel z czaszką, choć może trochę. Kto wie, jak wygląda Hamlet? Tak jak go sobie wizualizujemy, każdy nieco inaczej. Ta postać napisana przez Szekspira trochę mu uciekła i żyje sobie w naszych świadomościach zupełnie autonomicznie.
Kiedy szedł pan do szkoły teatralnej, marzył pan o Hamlecie czy o śpiewaniu piosenek kabaretowych?
Myślałem najpierw o archeologii, o architekturze. Potem chodziłem do klasy teatralnej w liceum im. Agnieszki Osieckiej we Wrocławiu. Okazało się, że mnie to bawi, wolę to od piłki nożnej, a w miarę wyraźnie mówię, więc czemu nie? Nie dostałem się za pierwszym razem i bardzo dobrze. Przez rok studiowałem dziennikarstwo. Trochę się nudziłem...
Dziennikarstwa nie bardzo da się nauczyć w salkach wykładowych.
Aktorstwa też trudno nauczyć teorią. Bo nie sposób nauczyć czucia. Jak ktoś nie ma klucza do siebie, dobrze pojętego ekshibicjonizmu, to nic z tego nie wyjdzie.
Lubi pan polski teatr?
Mogę mówić o poszczególnych spektaklach. Oglądałem ostatnio „Ewelina płacze" Anny Karasińskiej w Teatrze Rozmaitości i byłem zachwycony. To sztuka o udawaniu kogoś innego. Jako widz byłem tam robiony w konia i bardzo dobrze. Ale klasykę też lubię.
A czego pan nie lubi?
Kiedy nie słyszę, co aktor do mnie mówi. To efekt źle pojętego „naturalizmu". To droga donikąd, a w gruncie rzeczy do schematu. Brytyjczycy traktują Hamleta bez schematu. Mają, owszem, pewne nawyki grania, to jest ich klasyka, ale nie nakładają sobie kagańca. Bo naturalizm kończy się kagańcem. Janusz Gajos, mój wspaniały profesor, uczył nas lubienia rzeczy prawdopodobnych, a nie „naturalnych".
Widział pan film „Birdman" Alejandra Inarritu? Tam mamy zderzenie internetowej popkultury ze światem teatru. Może jest pan w miejscu dziś już odrobinę sztucznym?
Nie, ludzie potrzebują spotkania z aktorem, chcą słyszeć nawet jego oddech. Nie wiem, czym będzie teatr za 30 lat, ale wierzę, że będzie stał. Kontaktu człowieka z człowiekiem nie da się zamienić na nic równie niesamowitego.
Na konkursie piosenki aktorskiej im. Agnieszki Osieckiej aktorka Magdalena Smalara zapowiadała pana jako kogoś, kto nie ma szczęścia do filmu. Cytowała, jak pan żartował, że nie ma pan siły na castingi, ale mógłby pan zagrać trolla albo kosmitę. Jest w tym żal?
Życie ma różne etapy. W Anglii, o której tyle mówię, ci najświetniejsi aktorzy, którzy pojawiają się w filmach, są też aktorami teatralnymi. Wieczorami grają Szekspira lub Becketta, doskonalą warsztat. U nas świat filmu bywa, że traktuje teatr trochę z dystansem – właśnie jako sztuczny, nierelewantny. Zachęcam ich: przyjdźcie na spektakl. Żadna 10-minutowa rozmowa nie zastąpi obserwacji człowieka przez ponad dwie godziny na scenie. To prawdziwy sprawdzian umiejętności. Myślę, że start w filmie to kwestia tej jednej roli, która coś rozpocznie.
Stara się pan o nią?
Staram się. Wreszcie trafię, albo i nie. Mam nadzieję, że ktoś nakręci filmowe story o Polakach na Haiti, tych z czasów napoleońskich. I w czymś takim bym zagrał. Jestem gotów opatentować ten pomysł u jakiegoś producenta i wtedy koniecznie w tym zagrać. Zderzenie polskiego świata z tamtym, ciekawe. Jak ktoś z tego skorzysta i mnie nie obsadzi, spotkamy się w sądzie. (śmiech)
Co jest przeszkodą?
Pierwszy aktor, który grał w „Dziwnym przypadku psa nocną porą" w Anglii, gra teraz w filmach. Tam jest to naturalna kolej rzeczy. Ale branie ról dla samego ich brania też nie ma do końca sensu. Świetną możliwością dla mnie, aby opowiedzieć postać i historię przez pryzmat i język kamery, jest teatr telewizji, z którym chętnie współpracuję.
No właśnie, pana sukcesem był telewizyjny Chopin we „Fryderyku" Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej. Tylko dlaczego on jest taki ponury? To był dowcipny człowiek. Jak Hamlet.
W tekście bywał dowcipny, ale to akurat wypadło. We „Fryderyku" był wielki potencjał, chyba nie do końca wykorzystany. Siedzą obok siebie Chopin i Mickiewicz, każdy jest wybitny, a inaczej zapadnięty w siebie.
Grzegorz Małecki mówił mi w wywiadzie, że aktor nie jest do końca twórcą. Bywa tworzywem w rękach reżyserów, a potem widz, krytyk obwinia aktora.
Zawsze to jednak jestem ja.
Na ile?
To chyba jest kompromis między reżyserem i aktorem. Wiem, że są projekty, gdzie aktor jest tylko narzędziem, ale ja tu, w Dramatycznym, nie stykałem się z czymś takim. Zresztą mam wrażenie, że gdyby ktoś robił ze mnie bębenek, wlałbym w ten bębenek trochę duszy.
Nie był pan nigdy „zgwałcony" przez reżysera?
Nie dałbym się. Nic by z tego zresztą sensownego nie wynikło.
Pan sam się bawi komediowym repertuarem?
Tak, a na dokładkę szukam komedii w tragedii i odwrotnie. Weźmy „Sługę dwóch panów". Nie będę twierdził, że komedia dell'arte to mój ulubiony gatunek, ale granie w niej wiele mnie nauczyło. To się wbrew pozorom przydaje przy rolach bardziej realistycznych. Choćby wewnętrzny rytm, który potem w głowie zostaje.
Szalał pan w polsatowskim programie „Twoja twarz brzmi znajomo", gdzie udawał pan różnych piosenkarzy, a nawet piosenkarki.
To jest zabawa w imitację. Chociaż mnie najbardziej fascynowało jedno: postać, która powstawała z tych naszych udawanek. To nie był ani pierwowzór, ani ja, to był ktoś trzeci, niezwykły miks.
Wraca „La La Poland", program kabaretowy Wawrzyńca Kostrzewskiego w TVP 2. W sylwestrowym odcinku skecz o kolejce na stacji benzynowej to świetna zabawa, ale i opowiastka o człowieku na miarę Gogola. Buduje pan krwistą postać w kilkadziesiąt sekund. Ile w tym reżysera, ile pana?
To by nie powstało bez pewnego stopnia improwizacji. Przecież tam są największe aktorskie indywidualności. W tym przypadku było 20 ujęć, o piątej rano. Wawrzyniec lepił potem z najlepszych kawałków. Na kabaretowej estradzie nie występuję, ostatni raz robiłem to w liceum. Tu najwyraźniej kamera coś ze mnie wydobywa.
Ten program to nowa jakość w polskiej rozrywce?
Nie znam niczego porównywalnego, to coś odmiennego niż kabaretony. Te skecze nie zawsze są do rechotania, śmiejesz się przy okazji. Tu raczej chodzi o uśmiech z poczuciem: ja znam tę sytuację. Kiedy oglądałem „La La Poland" z rodziną, każdy śmiał się w innym miejscu, ale wszyscy czuli, że to coś do pomyślenia.
Kostrzewski wygra ze swoją ofertą?
Lubię jego ofertę teatralną, chyba podobnie myślimy o roli metafory, o równowadze między komizmem i tragizmem. A co do „La La Poland" – pyta pan o moje poczucie humoru. Na tej stacji benzynowej ledwie nad sobą panowałem, bo obok stała Pani Irenka, czyli Iza Dąbrowska, i mnie rozśmieszała. A niech pan spróbuje zapanować nad sobą, mając obok Pawła Koślika.
Rozmawiał Piotr Zaremba
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95