Ale obserwowanie mediów społecznościowych w tym tygodniu było niezwykle frustrujące. Pokazało bowiem, jak wielu dziennikarzy zajmujących się polityką de facto tę politykę uprawia, zamiast o niej pisać lub ją komentować. Mało tego, byli w swych sądach bardziej radykalni niż politycy. Cały medialny obóz anty-PiS ogłosił moralne i polityczne bankructwo Jarosława Kaczyńskiego i jego partii, mimo że stawianie takiej tezy na podstawie podsłuchów, które poznaliśmy, jest radykalnie przedwczesne. Jednocześnie dziennikarze wspierający obecną władzę poświęcali mnóstwo energii, by zdyskredytować te nagrania i gazetę, która je opublikowała, a całą sprawę zmienić w żart. Przekonywali, że stawia ona w dobrym świetle prezesa PiS, choć planowanie miliardowej wartości projektu dwóch wieżowców w centrum stolicy przez znanego polityka, owianego legendą skromności i uczciwości, mającą dawać mu wielką moralną przewagę nad przeciwnikami, to standard zgoła wschodni, by nie rzec: azjatycki. Ale na trzeźwą analizę nie zostawało miejsca. Część mediów więc nadużywała swej władzy narzucania narracji, by wziąć udział w politycznej grze.

Tak samo było po zabójstwie Pawła Adamowicza. Dziennikarze walczący z PiS natychmiast orzekli, że to Jarosław Kaczyński jest winien tej śmierci, przebijając w antypisowskim zapale polityków opozycji, którzy przynajmniej w czasie żałoby starali się zachować spokój. Jednocześnie dziennikarze wspierający PiS, zdając sobie sprawę, że emocje wywołane tą tragedią mogą zagrozić ich kochanej władzuchnie, zaczęli operację propagandową polegającą na przekonywaniu, że była to przypadkowa zbrodnia kryminalisty i szaleńca, który mógł zabić każdego, nawet przedstawiciela dobrej zmiany. Na dowód wykreowano fake newsa, że zabójca tuż po opuszczeniu więzienia usiłował się wedrzeć do Pałacu Prezydenckiego. Tę szytą grubymi nićmi bujdę zdementowały policja i Służba Ochrony Państwa. I znów okazało się, że upolitycznieni dziennikarze są gorliwsi od polityków.

I gdy na fali zadumy po śmierci Adamowicza nawoływano również media do autorefleksji, jeden z liderów dziennikarskiej krucjaty antypisowskiej wyraził żal, iż dotąd był zbyt mało stanowczy w zwalczaniu Kaczyńskiego, i obiecał, że będzie teraz jeszcze głośniej krzyczał. Politykom taka sytuacja jest bardzo na rękę, bo nie muszą prowadzić swojej wojny sami, skoro dużą część działań zbrojnych prowadzą za nich sprzyjający im żurnaliści. Czy rzeczywiście tym, czego oczekują czytelnicy, słuchacze czy widzowie, jest to, by dziennikarze krzyczeli?

Ktoś nazwie mnie symetrystą. Propisowscy i antypisowscy dziennikarze nie szanują tych, którzy nie chcą się zaciągnąć do politycznego pospolitego ruszenia. Tu nie chodzi jednak o symetryzm, tylko o wiarę w to, że dziennikarstwo jest jeszcze możliwe. Pewnie – jak każdy mam swoje poglądy i emocje, jak każdy czasem popadam w przesadę. Ale wierzę, że można pisać nie po to, by służyć którejś ze stron sporu politycznego, ale po to, by pomóc innym lepiej zrozumieć otaczającą nas rzeczywistość, że można szanować inteligencję swoich odbiorców i – korzystając z doświadczenia, z tego, że jako dziennikarz mam często dostęp do informacji z pierwszej ręki – lepiej rozumieć motywacje, strategie i działania aktorów na scenie politycznej, ale nie wyręczać ani opozycji, ani rządzących w prowadzonej przez nich wojnie. Tylko tyle i aż tyle.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95