Rozkwit i upadek ludzkości, wszechświatowy scenariusz

Kto wie, może przez całą historię wszechświata powtarza się ten sam scenariusz – cywilizacja nieomal osiąga kolejne kluczowe etapy rozwoju, by nagle wtrącić się z powrotem w epokę agrarną (jeśli ma tyle szczęścia) i zaczynać wszystko od nowa.

Publikacja: 04.01.2019 18:00

Jeśli nie odkryjemy możliwości podróżowania z prędkościami zbliżonymi do prędkości światła, będziemy

Jeśli nie odkryjemy możliwości podróżowania z prędkościami zbliżonymi do prędkości światła, będziemy już zawsze patrzeć w gwiazdy, znudzeni i samotni, bez szans na spotkanie innych cywilizacji

Foto: AdobeStock

Enrico Fermi jest jedną z najważniejszych postaci współczesnej fizyki jądrowej. Wśród wielu programów, w jakie był zaangażowany, znalazł się również Projekt Manhattan, w ramach którego Fermi pomagał określić warunki podtrzymywanej reakcji jądrowej, będącej kluczowym elementem bomby atomowej. Podczas wizyty w Los Alamos, gdzie niespełna dziesięć lat wcześniej powstała pierwsza bomba, Fermi przy obiedzie wdał się w luźną pogawędkę z Edwardem Tellerem i innymi naukowcami. Działo się to u szczytu wyścigu kosmicznego lat pięćdziesiątych XX wieku i rozmówcy wymieniali się poglądami na temat fizycznych i technicznych barier podróży z prędkością zbliżoną do prędkości światła. Większość uczonych w końcu zgodziła się, że tak szybki środek transportu zostanie kiedyś wynaleziony, i konwersacja zeszła na domysły, kiedy – nie czy! – ludzie osiągną tak wielkie prędkości. Większość dyskutantów przy stole zakładała, że jest to kwestia dziesięcioleci, nie stuleci.

W pewnym momencie Fermi dokonał szybkich obliczeń na serwetce, pokazujących, że nasza Galaktyka ma miliony planet podobnych do Ziemi. Skoro podróże międzygwiezdne są teoretycznie możliwe, to „Gdzie są wszyscy?" – wypalił.

Szokujące spostrzeżenie, które poczynił Fermi, gawędząc przy obiedzie, dotyczyło faktu, że wszechświat jest podejrzanie pozbawiony innych niż naturalne sygnałów radiowych. Wraz z innymi naukowcami Fermi od lat analizował fale elektromagnetyczne obecne w kosmosie. Wykrywali sygnały pochodzące z bardzo daleka – miejsc odległych od Ziemi o miliony i miliardy lat świetlnych. Lecz jedyną rzeczą, jaką słyszeli, były regularne, powtarzalne sygnały wysyłane przez gwiazdy i inne ciała niebieskie. Nigdy nie usłyszeli nic, co potencjalnie mogłoby być formą komunikacji, przynajmniej w ich mniemaniu.

Od tamtego spostrzeżenia minęło już ponad sześćdziesiąt lat, a do naszych uszu wciąż nie dotarło nic poza szumem tła pochodzącym od gwiazd, planet, kwazarów i mgławic. Nie odwiedziły nas też żadne istoty pozaziemskie (według naszej wiedzy). Nasuwa się zatem niewygodne pytanie: jeśli faktycznie okaże się, że stanowimy jedyne inteligentne życie we wszechświecie, co mówi nam to o życiu – i o nas samych?

Fermi wiedział, że wszechświat liczy sobie miliardy lat i zawiera miliardy galaktyk. Nawet nasza Droga Mleczna, niczym niewyróżniająca się spiralna galaktyka, składa się z setek milionów gwiazd, a każdej może towarzyszyć orbitująca planeta będąca domem dla inteligentnego życia. Co więcej: z tego, co mówią nam skamieliny, wynika, że życie na Ziemi zaczęło się natychmiast, gdy zaistniały po temu odpowiednie warunki. Między ostygnięciem naszej planety a początkami życia była bardzo krótka zwłoka, po czym z impetem ruszyła ewolucja w kierunku złożonych organizmów. Przemawia to za tym, że życie nie tylko może się rozwinąć na „martwej" planecie, lecz że się na pewno rozwinie, jeśli tylko temperatura i skład chemiczny będą sprzyjające.

Ogrom kosmosu skłonił dr. Franka Drake'a do stworzenia wzoru matematycznego, określanego dziś jego nazwiskiem, którego celem jest próba oszacowania liczby cywilizacji istniejących we wszechświecie. W równaniu Drake'a jest wiele zmiennych, takich jak liczba galaktyk we wszechświecie, średnia liczba gwiazd w galaktyce, tempo powstawania nowych gwiazd, odsetek planet znajdujących się w strefie nadającej się do zamieszkania (gdzie występuje woda w stanie płynnym), prawdopodobieństwo pojawienia się życia, prawdopodobieństwo, że życie ewoluuje na tyle, iż pojawią się inteligentne istoty, zdolne do wysyłania sygnałów w kosmos itd. Żadna z tych zmiennych nie jest do końca pewna, lecz wszystkie można szacować na podstawie współczesnej wiedzy i praw prawdopodobieństwa. Chociaż istnieją ogromne kontrowersje co do użyteczności równania Drake'a, niektóre współczesne szacunki mówią, że wszechświat jest domem dla 75 milionów cywilizacji. Szacunki te oczywiście wciąż się zmieniają wraz z ewolucją naszej wiedzy o wszechświecie.

Nawet zanim jeszcze równanie Drake'a zostało sformułowane, Fermi, wiedząc, że we wszechświecie są miliardy gwiazd i planet, rozumował, że powinien on tętnić życiem. Co więcej, obce cywilizacje mogą być o wiele bardziej od nas zaawansowane pod względem technicznym. Większość filmów science fiction wyobraża sobie przybyszów z kosmosu jako istoty wyprzedzające nas w rozwoju o jakieś kilkaset lat, lecz wszechświat liczy sobie ich prawie 14 miliardów i przez większość tego okresu istniały już gwiazdy i planety. Nasz Układ Słoneczny jest względnie młody, gdyż ma 4,6 mld lat. Mogą więc istnieć cywilizacje wyprzedzające nas pod względem technicznym o miliardy lat. Mogą być zdolne do pokonywania ogromnych dystansów, jak my poruszamy się dziś po miastach.

Zamknięci w planetarium

Pytanie, jakie zadał Enrico Fermi, znane jest obecnie jako paradoks Fermiego, który można streścić następująco: „Dlaczego we wszechświecie tak starym i tak ogromnym jak nasz nigdy nie odebraliśmy żadnych sygnałów od obcych istot?". Istnieje wiele potencjalnych odpowiedzi na to niezgłębione jak dotąd pytanie.

Jedno z możliwych wyjaśnień opiera się na założeniu, że obce cywilizacje nie chcą ujawnić nam swojej obecności. Skrajnym wyrazem tej teorii jest hipoteza planetarium, wedle której zbudowano wokół nas coś w rodzaju ochronnej kuli, która blokuje hałasy generowane przez pozaziemskie cywilizacje, przepuszczając jednak kosmiczne sygnały tła.

Nawet jeśli zaawansowane pozaziemskie cywilizacje mają zdolność (i chęć) odcinania nas od sygnałów, które wysyłają, z pewnością potrafiłyby usłyszeć nasze. W końcu fale radiowe wysyłamy w kosmos nieprzerwanie od lat trzydziestych XX wieku. Mknąc z prędkością światła we wszystkich kierunkach, nasze transmisje opuszczają Układ Słoneczny w ciągu paru godzin i od dziesięcioleci docierają do innych planet i gwiazd. W promieniu 10 lat świetlnych od Ziemi jest przynajmniej dziewięć gwiazd, a w promieniu 25 lat świetlnych jest ich co najmniej setka. Chociaż nasze sygnały, docierając tak daleko, są już bardzo słabe, należy oczekiwać, że zaawansowana cywilizacja jest taka również w zakresie śledzenia sygnałów napływających z otaczających gwiazd i galaktyk. Wiedzieliby, że istniejemy, a zapewne też wiedzieliby sporo o nas (zastanawiam się, czy to nie powód, dla którego nikt dotąd się nie pojawił).

Inne wyjaśnienie mówi, że nasze założenia są mylne i życie jest nadzwyczaj rzadkie we wszechświecie. Być może szybkie kiełkowanie życia na Ziemi było niewiarygodnym fartem i inne rzadkie miejsca, którym się poszczęściło, są tak daleko od nas, że sygnały radiowe nie zdążyły do nich jeszcze dotrzeć. Niezależnie od tego wiemy, że tylko w najbliższym sąsiedztwie Drogi Mlecznej znajdują się setki tysięcy planet o temperaturze odpowiedniej do podtrzymania reakcji chemicznych w rodzaju tych, z jakimi mamy do czynienia na Ziemi. Planety o składzie chemicznym takim jak nasz glob i o podobnym zakresie temperatur są dość powszechne we wszechświecie. Chociaż zdecydowanie brakuje nam wiedzy, by definitywnie wnioskować na temat charakteru tych planet, nie ma powodu, by uważać Ziemię za planetę, która w jakikolwiek sposób wyróżniała się w momencie powstania życia.

Chyba najnudniejsze potencjalne wytłumaczenie brzmi tak: wszystkie książki i filmy fantastycznonaukowe się mylą – istniejących barier dla podróży międzygwiezdnych nie da się ostatecznie pokonać. Gwiazdy są od siebie bardzo oddalone, a nasza obecna wiedza wyklucza możliwość podróżowania szybciej niż z prędkością światła (lub choćby do niej zbliżoną). Rozmowa, podczas której Fermi postawił swoje pytanie, dotyczyła w rzeczywistości prawdopodobieństwa, z jakim ludzie w ciągu dziesięciu lat zbudują pojazd zdolny zbliżyć się do prędkości światła. Fermi uważał, że takie prawdopodobieństwo wynosi 10%. Od tamtego momentu minęło już 65 lat, a my ani trochę nie zbliżyliśmy się do możliwości podróżowania z prędkościami zbliżonymi do prędkości światła. Jeśli po prostu możliwości takiej nie ma i szczytem naszych osiągnięć pozostanie już na zawsze napęd odrzutowy, liczne cywilizacje rozsiane po wszechświecie skazane są na wieczną wzajemną izolację. Podobnie jak istoty z innych światów będziemy patrzeć w gwiazdy, znudzeni i samotni, bez szans na spotkanie.

Zanim sięgniemy dna

Niezależnie jednak od wszystkiego, dlaczego nie słyszymy przynajmniej wysyłanych przez nie sygnałów?

Istnieje jeszcze inne wyjaśnienie, nawet mroczniejsze, którego wielu naukowców, włącznie ze mną, zaczyna się obawiać. Być może życie jest względnie powszechne we wszechświecie, lecz pojawia się – i znika – na niewyobrażalnie rozległej przestrzeni czasu, w okresach, które rzadko, jeśli w ogóle, się pokrywają. Innymi słowy, zaawansowane cywilizacje pozaziemskie nie czekają na odkrycie, ponieważ już nie istnieją. I według wszelkiego prawdopodobieństwa los, który je spotkał, spotka również nas. Losem tym jest implozja rozwoju.

Pomyślcie tylko. Ludzie są na kursie kolizyjnym z własną industrializacją. Zużywamy nieodnawialne (lub odnawiające się bardzo powoli) zasoby w tempie, którego nie da się na dłuższą metę utrzymać. Pokłady węgla, ropy i gazu są ograniczone. Nawet jeśli wciąż jest ich dużo, nie są to nieskończone ilości. Zamieniamy lasy deszczowe, które dają większość nadającego się do oddychania tlenu i pochłaniają większość dwutlenku węgla, w tereny pod uprawę lub budownictwo mieszkaniowe. Ludzka populacja rośnie tak szybko, że nasza zdolność do zapewnienia żywności każdemu będzie poważnie zagrożona w perspektywie jednego pokolenia, i to mimo przypominającej taktykę spalonej ziemi eksploatacji zasobów planety. Tymczasem zmiany klimatyczne zagrażają ważnym obszarom nadbrzeżnym, niektóre ekosystemy oceaniczne są w stanie całkowitego załamania, a różnorodność biologiczna gwałtownie zmniejsza się w skali całego globu. Jesteśmy w środku procesu masowego wymierania gatunków spowodowanego niemal wyłącznie naszymi własnymi działaniami. Kto wie, do czego jeszcze dojdzie, zanim sięgniemy dna.

A to jeszcze z tego wszystkiego nie jest najgorsze. Broń masowego rażenia przywołała widmo wzajemnie gwarantowanego zniszczenia, które przez pewien czas działało jako delikatny czynnik odstraszający, lecz nie wiadomo, jak długo jeszcze pozostanie skuteczny. Radykalni mesjanistyczni i apokaliptyczni ideolodzy mogą być odporni na odstraszanie, a wydaje się nieuchronne, że pewnego dnia położą rękę na najpotężniejszej ze wszystkich broni. Co ich powstrzyma przed jej użyciem? Co więcej, gdy zasoby Ziemi zaczną się wyczerpywać, pojawią się konflikty. Konflikt wydobywa z nas najgorsze, a gospodarcze i zimne wojny przeradzające się w wojny gorące wydają się niemal pewne. Ich stawka będzie też znacznie wyższa niż kiedykolwiek wcześniej.

Do tych zagrożeń dodajmy wysokie prawdopodobieństwo, że w pewnym momencie uderzy pandemia. Ludzie żyją dziś w takim zagęszczeniu, że choroby zakaźne szerzą się jak pożar. Dorzućmy do tego łatwość, z jaką podróżujemy po całym świecie, a scenariusz sądnego dnia staje się łatwo wyobrażalny.

Każdy z tych czynników pogłębia pozostałe, zwiększając ryzyko, że pewnego dnia dojdzie do tej czy innej tragedii. Brak ziemi uprawnej podnosi ceny żywności. Ogromny popyt na źródła energii podnosi wszystkie ceny. Wysokie ceny powodują konflikty i niepokoje, co sprzyja powstawaniu dyktatur. Globalne ocieplenie wywierać będzie największą presję na najmniej rozwinięte regiony, pogłębiając ich problemy. Nieustanna inwazja na lasy deszczowe obudzi uśpione wirusy i zapewni im dostatek nowych i bytujących w tłoku gospodarzy. Wszystko to razem tworzy ponury obraz. Czy jesteśmy na prostej ścieżce do własnej zagłady?

Można sobie wyobrazić dosłownie tysiące straszliwych przeciwności, z jakimi będzie musiał się borykać nasz gatunek w ciągu najbliższego stulecia, lecz całkowite wyginięcie homo sapiens wydaje się dziś bardzo mało prawdopodobne. Biorąc pod uwagę, że ludzie rozsiani są po całej praktycznie planecie, zawsze znajdą się tacy, którym wystarczy zapobiegliwości, wytrwałości i szczęścia, by przetrwać najgorsze nawet kryzysy. Oczywiście bez całkowitej zmiany trajektorii, jaką podąża obecnie nasz gatunek, dość prawdopodobne jest poważne załamanie gospodarcze i polityczne. Nie mam jednak wątpliwości, że jacyś ludzie przetrwają apokaliptyczny scenariusz i nasz gatunek nie przestanie istnieć, nawet jeśli niszczycielska implozja przyniesie śmierć i cierpienie na masową skalę oraz cofnie nas pod względem technologii i rozwoju.

Chaos, śmierć i zniszczenie

Ryzyko, przed jakim stoimy jako gatunek – zagrożenia będące produktem wyłącznie naszej własnej ambicji – może być zupełnie normalną koleją rzeczy we wszechświecie. Jeśli na innej planecie pojawiło się życie, możemy śmiało założyć, że dobór naturalny kształtuje je mniej więcej tak samo, jak kształtuje ziemskie życie. Jest tak, ponieważ dobór naturalny kieruje się prostą logiką: lepsi w zdolności do przeżycia i reprodukcji pozostawią po sobie więcej potomstwa niż pozostali. Trudno wyobrazić sobie, aby na innej planecie życie działało na innej zasadzie, niezależnie od tego, jak na pierwszy rzut oka wszystko (i wszyscy) wydawałoby się inne. Z drugiej strony, nigdy nie byliśmy świadkami – ani, co przykre, nigdy nie mogliśmy się spodziewać – ewolucji prowadzącej do zdyscyplinowanej samokontroli, dalekosiężnej przezorności, wszechobecnej bezinteresowności, ofiarnego samopoświęcenia czy nawet czegoś tak prostego jak siła woli. Ewolucja nigdy nie wykazywała zdolności do planowania dalej niż jedno lub dwa pokolenia do przodu.

Ewolucja uczyniła nas całkowicie samolubnymi. Oczywiście jako gatunek społeczny cechuje nas szersze rozumienie siebie, obejmujące dzieci, rodzeństwo, rodziców i inne osoby, z którymi jesteśmy blisko związani. Poświęcamy się dla naszych dzieci, ponieważ postrzegamy je jako część „nas". Lecz ta poszerzona koncepcja siebie ma swoje granice. Chociaż nasze rodzeństwo czy nawet przyjaciele mogą być „nami", niektóre obce osoby już nie. Czasem potrafimy jeszcze bardziej poszerzyć koncepcję siebie i stwierdzić, że ludzie naszej rasy, religii czy narodowości stanowią „nas", lecz wciąż istnieć będą jacyś „oni". Tak jak ludzie ewoluowali do odczuwania rodzicielskiej miłości, tak samo ewoluowali do nienawiści lub strachu przed ludźmi, którzy nie są „nami". Dotyczy to wszystkich społecznych ssaków, mamy więc wszelkie podstawy, by przypuszczać, że życie na innej planecie kierowałoby się tą samą logiką.

Być może nigdy nie widzieliśmy, nie słyszeliśmy ani nie spotkaliśmy istot pozaziemskich, ponieważ ich cywilizacje po prostu załamały się pod ciężarem własnego egoizmu, postępu technicznego i całej masy negatywnych czynników, nim zyskały zdolność do opuszczenia własnego układu słonecznego. Sami jesteśmy zwodniczo blisko odkrycia sekretów podróży kosmicznych, ujarzmienia niewyczerpanej energii Słońca i wiecznego zdrowia, lecz być może równie blisko nam do katastroficznego załamania. Kto wie, może przez całą historię wszechświata powtarza się ten sam scenariusz – odwieczny cykl rozkwitu i upadku, gdzie cywilizacja nieomal osiąga kolejne kluczowe etapy rozwoju, by nagle wtrącić się z powrotem w epokę agrarną (jeśli ma tyle szczęścia) i zaczynać wszystko od nowa.

Nasz bliski upadek może być nieuchronny, zważywszy na to, jak zaprojektowała nas ewolucja. Nasze pragnienia, instynkty i popędy są produktem doboru naturalnego, który nie planuje długoterminowo. Chaos, śmierć i zniszczenie mogą być prawdziwym naturalnym stanem wszechświata i wszystkich jego gatunków, w tym naszego. Posłużę się cytatem z legendarnego pisarza science fiction Arthura C. Clarke'a: „Są dwie możliwości: albo jesteśmy sami we Wszechświecie, albo nie. Obie są równie przerażające".

Autor jest amerykańskim naukowcem, pisarzem i profesorem uniwersyteckim.

Książka Nathana Lentsa „Człowiek i błędy ewolucji", przeł. Jacek Środa, Marek Zawiślak, ukazała się w połowie listopada nakładem wydawnictwa Rebis, Poznań 2018

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Enrico Fermi jest jedną z najważniejszych postaci współczesnej fizyki jądrowej. Wśród wielu programów, w jakie był zaangażowany, znalazł się również Projekt Manhattan, w ramach którego Fermi pomagał określić warunki podtrzymywanej reakcji jądrowej, będącej kluczowym elementem bomby atomowej. Podczas wizyty w Los Alamos, gdzie niespełna dziesięć lat wcześniej powstała pierwsza bomba, Fermi przy obiedzie wdał się w luźną pogawędkę z Edwardem Tellerem i innymi naukowcami. Działo się to u szczytu wyścigu kosmicznego lat pięćdziesiątych XX wieku i rozmówcy wymieniali się poglądami na temat fizycznych i technicznych barier podróży z prędkością zbliżoną do prędkości światła. Większość uczonych w końcu zgodziła się, że tak szybki środek transportu zostanie kiedyś wynaleziony, i konwersacja zeszła na domysły, kiedy – nie czy! – ludzie osiągną tak wielkie prędkości. Większość dyskutantów przy stole zakładała, że jest to kwestia dziesięcioleci, nie stuleci.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów