Graliśmy uczciwie, Ty oszukiwałeś, ja oszukiwałem, wygrał lepszy" – mówi Wielki Szu do drugiego karciarza w znakomitym filmie Sylwestra Chęcińskiego. Dzisiaj tymi słowami można opisać grę, jaka toczy się od wielu miesięcy wokół Trybunału. Z tą różnicą, że przegrały obie strony. A z pewnością przegrywa Najjaśniejsza Rzeczpospolita. Najpierw Sejm VII kadencji wybrał dwóch sędziów „na zapas" na podstawie prima facie niekonstytucyjnego przepisu. Autor tego pomysłu mógłby zresztą wyjaśnić, czy nie był to rodzaj prowokacji artystycznej. Następnie Sejm VIII kadencji wyłonił na wszelki wypadek od razu ponownie pięciu sędziów, przenosząc zagadnienie na wyższy poziom abstrakcji jurydycznej. Obecny kryzys konstytucyjny zmusza natomiast do zadania jednego pytania. Na ile sędziowie Trybunału w ramach urzędowania powinni być związani domniemaniem konstytucyjności ustaw zwykłych?
Dwie interpretacje
Zgodnie z art. 195 ust. 1 ustawy zasadniczej sędziowie TK w sprawowaniu swojego urzędu są niezawiśli i podlegają tylko konstytucji. Zatem wydawałoby się, że a contrario nie podlegają ustawom.
Możliwe są jednak dwie interpretacje tego przepisu. Pierwsza, zgodnie z którą stanowi on jedynie wyraz oczywistego faktu, iż Trybunał jest władny stwierdzić niezgodność ustawy z konstytucją – zatem w ramach konkretnego postępowania zadziałać jako negatywny ustawodawca. W pozostałym zakresie Trybunał związany jest domniemaniem konstytucyjności ustaw. Musi zatem akceptować w każdym przypadku postanowienia ustaw zwykłych, których sam nie wyeliminował jeszcze z systemu w drodze wyroku. Paradoksalnie Trybunał byłby zatem związany wskazanym domniemaniem w bardzo podobny sposób co sądy powszechne.
Drugi sposób wykładni polegałby na uznaniu, że Trybunał może również stwierdzić, iż dany przepis ustawowy jest dla niego niewiążący również przed wydaniem wyroku stwierdzającego niezgodność konkretnego przepisu z ustawą. W takim przypadku miałby kompetencję do stosowania konstytucji bezpośrednio. Trybunałowi przysługiwałoby zatem uprawnienie, którego nie przyznaje się sądom. O ile pierwsza interpretacja nie jest kontrowersyjna, o tyle rodzi się pytanie, czy w szczególnych okolicznościach druga z zaprezentowanych wykładni mogłaby znaleźć zastosowanie.
Z pewnością pozwalałaby ona na uniknięcie konstytucyjnej blokady, gdyby władzy ustawodawczej przyszło na myśl uchwalić ustawę ingerującą w konstytucyjne kompetencje Trybunału, a ustawa ta nie mogła być w ramach pierwszej wykładni w ogóle poddana kontroli. Najprostszym takim zabiegiem byłoby uchwalenie ustawy zawierającej przepis następującej treści: „Niniejsza ustawa wchodzi w życie z dniem ogłoszenia i nie podlega kontroli Trybunału Konstytucyjnego". Czy wówczas również należałoby stać na stanowisku, że istnieje domniemanie konstytucyjności ustawy, dopóki nie zostanie stwierdzone coś przeciwnego w ogłoszonym w dzienniku ustaw wyroku Trybunału? Problem polegałby na tym, że domniemanie to mogłoby okazać się ze względu na wspomniany wcześniej mechanizm nieobalalne. System prawny stanąłby zatem przed następującym paradoksem. Z jednej strony Trybunał może orzec o zgodności z konstytucją każdej ustawy, z drugiej nieskomplikowany przepis w ustawie zwykłej mógłby mu zamknąć do tego drogę. Do sytuacji takiej mogłoby oczywiście dojść, gdyby ewentualnej niekonstytucyjności ustawy przed jej podpisaniem nie dostrzegł lub nie dostrzegał prezydent RP, czyli zgodnie z art. 126 ust. 2 konstytucji strażnik ustawy zasadniczej, zatem gdy pozostawałoby już tylko retoryczne pytanie: quis custodiet ipsos custodes?