Nieco ponad rok temu pisałem, że w czasie, kiedy zajmujemy się przekopem Mierzei Wiślanej (co pozwoli, jak w średniowieczu, pływać do Elbląga kogom i galeonom) i rozbudową lotniska w Radomiu (bo bliżej do Afryki), świat jest w wirze nowej rewolucji.
Czwarta rewolucja przemysłowa to era miliardów myślących, połączonych przez internet urządzeń, analizujących potrzeby konsumentów i dostarczających im skrojone na miarę usługi. To era uczących się komputerów, które za pomocą sztucznej inteligencji będą rozwiązywać problemy, z jakimi nie radził sobie ludzki mózg. To era maszyn śledzących stan naszego zdrowia, nanorobotów wykonujących skomplikowane operacje i hodowanych sztucznie organów przedłużających ludzkie życie nawet o kilkadziesiąt lat. To era poruszających się bez ingerencji człowieka pojazdów. To wreszcie era robotów, cierpliwie, tanio i szybko wytwarzających w fabrykach potrzebne nam urządzenia.
Przyzwyczaiłem się już, że takie teksty spotykają się z nieco pobłażliwą uwagą. Wiadomo przecież, że choć wleczemy się w unijnym ogonie pod względem innowacji i gospodarki opartej na wiedzy, to osiągamy jedno z najwyższych w UE temp wzrostu produkcji. Wiadomo, że od 30 lat zmniejszamy dystans dzielący od rozwiniętego Zachodu, nasz eksport rośnie, a państwo dobrobytu jest w zasięgu ręki. Więc można posłuchać bajek o żelaznym wilku, ale nie ma się czym martwić. Jeśli nawet te zmiany do nas dotrą, to za 20 lat. Kto by się dziś tym przejmował.
Żyjemy więc sobie w świecie, w którym w exposé premiera słyszymy zapewnienia o ogromnym zainteresowaniu rządu innowacjami i o sukcesach w awansie technologicznym kraju. I w którym na co dzień polityka gospodarcza zaabsorbowana jest tak zorientowanymi na przyszłość kraju tematami, jak kupowanie przed wyborami głosów emerytów, zamrażanie na ten sam czas cen prądu i analizowanie interesów prezesa NIK.
Oczywiście, są argumenty za tym, że to sprawy dla kraju najważniejsze. Przecież kluczowe znaczenie ma to, kto wygra wybory, a nie to, kiedy w polskich fabrykach pojawią się roboty. Czym się martwić? Polski pracownik zarabia dziś przeciętnie jedną czwartą tego co niemiecki. Przyzwyczailiśmy się więc do tego, że jeśli koncern międzynarodowy będzie planować budowę nowej fabryki samochodów, a jego prezesi nie zwariują, to na pewno wybiorą lokalizację u nas, a nie w horrendalnie drogich Niemczech!