Nieprzerwanie od marca codziennie czekamy na liczby dnia – ile osób zostało zakażonych, a ile zmarło z powodu koronawirusa. Dla wielu z nas to nie suche liczby, a życiowe dramaty. To od tych statystyk zależy też, kiedy i jak szybko będziemy wracać do normalnego życia.

W ostatnich dniach nowych zakażeń jest coraz mniej. To powinien być powód do choćby umiarkowanego optymizmu. Trudno się jednak dziwić tym, którzy podejrzewają manipulację. Nie może być tak, że gdy rządowi nie pasuje to, co wynika z danych z oddziałów sanepidu, to po prostu zakazuje ich podawania.

Było już tyle niezrozumiałych posunięć, które miały pomóc zwalczać pandemię, tyle sprzecznych ze sobą komunikatów, że teraz wpadka przy zliczaniu zakażeń budzi już poważne zastrzeżenia. Jak ma wyglądać te sto dni solidarności, które ogłosił Mateusz Morawiecki, skoro Ministerstwo Zdrowia już na samym początku tej akcji plącze się w liczbie osób dotkniętych wirusem? Dalszy spadek zaufania do rządzących nie powinien być zaskoczeniem. Ale czy w ogóle można jeszcze mówić o zaufaniu, jeśli rząd zamknął gospodarkę w marcu, gdy zakażeń był nieporównywalnie mniej niż obecnie. Jeśli przed wyborami premier powiedział, że już nie ma czego się bać, a potem nie zrobiono nic, aby należycie przygotować służbę zdrowia do walki z kolejną falą pandemii, nie pozbawiając przy tym pomocy cierpiących na inne choroby? Ostatnio szef rządu co prawda, przyznał, że popełniono błędy. Co z tego, gdy problem z danymi o zakażeniach to kolejny z nich. Co będzie dalej z tymi stu dniami solidarności, gdy rząd je tak zaczyna?

Eksperci wskazują, że można się sprzeczać o statystykę zakażeń podawanych przez rząd – rodzaj uwzględnianych testów, sposób ich liczenia. Są jednak także dane jednoznaczne. To liczba zajętych łóżek i respiratorów oraz zgonów. Na ich podstawie można naprawdę ocenić, w jakim momencie pandemii jesteśmy. Choroby, nawet ciężkiej, którą przeszło się w domu, nie da się porównać z walką o życie pod respiratorem. Wiedzą to pacjenci szpitali, ich rodziny oraz pracujący ponad siły lekarze, pielęgniarki i ratownicy medyczni.

Są tacy, których spadek zakażeń cieszy, i tacy, którzy podważają ich wiarygodność. Ci drudzy uważają, że wynika on z małej liczby wykonanych testów. Czy to, że jest ich mniej, to źle? Czy lekarze mają na siłę wysyłać na nie ludzi, bo trzeba wykonywać ich jak najwięcej? Przecież jeśli ktoś nie zgłasza objawów, to nie ma podstawy do testowania. Może jednak właśnie ludzi, którzy kwalifikują się do testów, ubywa? Może szczyt zachorowań mamy rzeczywiście za sobą? Dlaczego nie wolno mi mieć takiej nadziei? Chcę, podobnie jak wiele innych osób, aby to wszystko się wreszcie skończyło.