Ograniczyć agresywny merkantylizm

Nowy nacjonalizm niedobry, neoliberalna globalizacja – także niedobra. Co więc konkretnie pozostaje? – pyta ekonomista w polemice z Grzegorzem W. Kołodką.

Publikacja: 25.10.2018 21:00

Ograniczyć agresywny merkantylizm

Foto: Adobe Stock

Profesor Grzegorz W. Kołodko w opinii przedstawionej w „Rzeczpospolitej" z 18 października 2018 r. („Miejsce w szeregu", cykl Polska 2050) nie przebiera w słowach, potępiając zjawiska mu niesympatyczne. Nowy nacjonalizm – także ten polski – uznaje on za „bękarta neoliberalizmu, który służył wzbogacaniu nielicznych kosztem większości". Nowy nacjonalizm konfrontuje z „gospodarczym multikulturalizmem". Przeciwstawianie się owemu gospodarczemu „multikulti" (i afirmowanie „nowego nacjonalizmu") miałoby – jego zdaniem – świadczyć o braku ekonomicznego profesjonalizmu. Nie jestem do końca pewny swojego profesjonalizmu. Jednak w opinii prof. Kołodki dostrzegam pewne niespójności i niezgodności z faktami. Uzasadnia to podjęcie konstruktywnej polemiki.

Nieodwracalna globalizacja?

Pierwszorzędnym argumentem przeciw „nowemu nacjonalizmowi" ma być charakter współczesnej gospodarki światowej – jej nieodwracalna globalizacja. Nieodwracalna? Taki sam pogląd dominował też na początku XX w., w erze prawdziwie nieokiełznanego liberalizmu gospodarczego (laissez faire!) urzeczywistnionego w głównych gospodarkach świata oraz na rynkach międzynarodowych.

Owa pierwsza globalizacja była nawet głębsza od obecnej. Wspólne były zasady polityki gospodarczej (minimalizować wydatki publiczne – zwłaszcza na cele „społeczne" – i bilansować finanse publiczne!). Nawet waluta była wspólna: złoto było w pełni wymienialne na pieniądze narodowe według stałych parytetów (w systemie tzw. gold standard).

Otóż ta pierwsza „nieodwracalna" globalizacja odwróciła się w ciągu kilku godzin. Wraz z wybuchem pierwszej wojny światowej gospodarka globalna rozpadła się jak domek z kart na walczące z sobą na śmierć i życie państwa narodowe.

Nie ma mocnych podstaw do snucia kasandrycznych przepowiedni co do kolejnej wojny światowej. Tym niemniej nie sposób jest przeoczyć rosnące niezadowolenie z procesów gospodarczych i społecznych, jakie ujawniły się w trakcie obecnej globalizacji. Dla porządku: datuję początek obecnej globalizacji na 1973 r. Wtedy właśnie do lamusa odłożono porozumienia z Bretton Woods. Ograniczały one międzynarodowe przepływy kapitału (prywatnego) i narzucały stałe (choć podlegające negocjacjom) kursy walut narodowych.

Prezydent Trump nie jest postacią z mojej bajki. Tym niemniej nie tylko rozumiem, ale też aprobuję co do zasady realizowaną przez niego politykę handlową. Nie wykluczam, że znajdzie on naśladowców także w innych krajach cierpiących za sprawą agresywnego merkantylizmu gospodarek osiągających permanentne nadwyżki handlowe (Chiny, Niemcy itp).

Upowszechnienie się defensywnej (tj. protekcjonistycznej) taktyki w handlu międzynarodowym oznacza koniec obecnej „nieodwracalnej" globalizacji. Oczywiście, odwrót od globalizacji może się wynaturzyć, przybierając formę eskalujących „wojen handlowych". Byłoby to niekorzystne dla wszystkich stron walczących. Jednak taki obrót rzeczy nie jest nieunikniony.

W istocie planowy i międzynarodowo zharmonizowany odwrót od obecnej globalizacji – i powrót do gospodarczych „egoizmów narodowych" – może dobrze przysłużyć się społeczności poszczególnych państw narodowych i całej gospodarce światowej.

Urzeczywistnienie ideałów neoliberalizmu

Z niezrozumiałych przyczyn prof. Kołodko zdaje się przeciwstawiać globalizację neoliberalizmowi. Ale globalizacja zakłada nieskrępowaną wolność handlu i swobodę przepływów kapitału prywatnego. Jako taka urzeczywistnia ona ideały neoliberalizmu! W warunkach globalizacji państwa narodowe stają się coraz bardziej gospodarczo bezradne. Biznesowi (nie tylko dużym korporacjom międzynarodowym) nie sprawia większego kłopotu „zaokrętowanie" swojej działalności na „barkę" i pożeglowanie na ocean światowy w poszukiwaniu miejsca, gdzie opłaca się (czasowo) zacumować.

Wymusza to tzw. race to the bottom: kraje prześcigają się w obniżaniu kosztów produkcji (głównie płac) oraz podatków obciążających biznes. Z wyścigu tego trudno jest się wyłamać: kto tego próbuje, może zostać na lodzie, opuszczony nawet przez biznes rodzimy.

Z punktu widzenia całej gospodarki światowej wyścig ten jest jednak rujnujący, nie tylko społecznie, ale przede wszystkim ekonomicznie. Dlaczego? Otóż obniża on udział płac w PKB poszczególnych krajów (i w skali globalnej także). Skutkuje to nie tylko narastaniem nierówności dochodowych i majątkowych, prowokując odpowiednie reakcje społeczne i polityczne.

Globalizacja przede wszystkim obniża tempo wzrostu popytu konsumpcyjnego. Dochody z pracy służą do finansowania wydatków konsumpcyjnych w dużo większym procencie niż dochody wysokie, czerpane z zysków: im wyższy udział zysków w PKB, tym słabszy wzrost popytu i PKB. Słabnięcie wzrostu popytu konsumpcyjnego – głównego motoru wzrostu produkcji i PKB – jest więc fatalną konsekwencją międzynarodowego wyścigu w obniżaniu płac.

Spowalniający globalny wzrost gospodarczy

W istocie tempo wzrostu dobrobytu (mierzone produktem światowym brutto – PŚB – na jednego mieszkańca globu) obniżyło się wydatnie po upadku systemu Bretton Woods w 1973 r. W dekadzie lat 60. PŚB na jednego mieszkańca wzrastał średnio o 3,4 proc. rocznie, w dekadzie lat 70. – o 1,95 proc., a w latach 80. oraz 90. – o 1,3 proc. W pierwszej dekadzie XXI w. tempo to przejściowo wzrosło do 1,5 proc. po to tylko, by zmniejszyć się do 1,2 proc. w ostatniej dekadzie (lata 2007–2017).

Jednocześnie ze spowolnieniem tempa wzrostu powiększa się też jego nieregularność. Coraz częstsze są głębokie recesje na przemian z chorobliwymi boomami napędzanymi spekulacją. Co istotne, aż do 1973 r. gospodarka światowa była „niezglobalizowana", a gospodarki narodowe – kierowane w zgodzie z doktrynami raczej nieliberalnymi. Wysokie cła i bariery pozacelne ograniczały handel (zwłaszcza niezbilansowany), przepływy kapitału były reglamentowane, przepływy siły roboczej ściśle kontrolowane itp. Z całej tej historii płynie niezaprzeczalny wniosek: im więcej liberalizacji i globalizacji, tym słabszy postęp dobrobytu w skali globu.

Na marginesie warto też zakwestionować tezę, że uporczywie wysokie bezrobocie dotykające od 1974 r. większość krajów wysoko rozwiniętych wynika z postępu technologicznego: rugowania przez roboty ludzi z zajęć rutynowych. Gdyby tak istotne było, nie widzielibyśmy lawinowego przenoszenia produkcji z krajów wysoko rozwiniętych: najpierw do Europy Środkowo-Wschodniej, a potem do Wietnamu, Bangladeszu, Kambodży itp. Najwyraźniej idzie tu o zastąpienie rodzimego robotnika robotnikiem jeszcze tańszym, a nie robotem!

Wzbogacenie nielicznych kosztem większości

W tzw. teorii handlu międzynarodowego wymiana handlowa jest źródłem korzyści (nawet jeśli nierównych) odnoszonych przez jej uczestników. Dowodzi się też na papierze, że ograniczanie wymiany jest źródłem strat. Dlaczego więc handel międzynarodowy, rosnący w tempie wręcz wykładniczym, okazuje się skorelowany z gasnącym tempem wzrostu gospodarczego w skali globu?

Rozdźwięk ten wyjaśnia się dość prosto: w warunkach globalizacji handel międzynarodowy nie sprowadza się już do wymiany towarów (czyli barteru). Niektóre kraje (Niemcy, Japonia, a ostatnio Chiny) wypracowują gigantyczne nadwyżki eksportowe. Nadwyżki te wcale nie służą do finansowania potrzebnego im importu. Kumulują się w postaci rosnącego zadłużenia krajów cechujących się chronicznymi deficytami handlowymi.

Swoboda przepływów kapitałowych umożliwia nadmierne zadłużanie się owych importerów netto – do czasu, oczywiście. Po ekscesach niezrównoważonego wzrostu handlu nieubłaganie następują okresy otrzeźwienia – kryzysów dotykających tak eksporterów, jak i importerów netto. W dłuższym okresie tracą i jedni, i drudzy – cała gospodarka światowa.

Trzeba też uzmysłowić sobie, że nadwyżki handlowe Niemiec (a zwłaszcza Chin) reprezentują bogactwo nielicznych osiągane w dużym stopniu kosztem zaniżonych płac własnych pracowników. 200 milionów chińskich robotników wędrownych (pozbawionych elementarnych praw socjalnych, tyrających za miskę ryżu) funduje fortuny dwóm milionom nowobogackich chińskich milionerów.

„Nowy" nacjonalizm: diabeł wcielony?

Odzyskania narodowej kontroli nad kształtowaniem własnej przyszłości (i teraźniejszości) gospodarczej, a także społecznej nie da się osiągnąć, respektując „wolnościową konstytucję" globalizacji. Pamiętajmy, że „złote lata kapitalizmu" (1950–1973) – lata niebywałego wzrostu dobrobytu, pełnego zatrudnienia, niskiej inflacji i pokoju społecznego w Europie Zachodniej, Ameryce Północnej i Japonii – przebiegały w warunkach daleko posuniętej etatystycznej kontroli nad gospodarkami narodowymi. Nie wykluczało to ani intensywnej współpracy międzynarodowej, ani intensywnego (ale zrównoważonego) handlu światowego. Zresztą także w ostatnich dekadach, w cieniu globalizacji, dokonuje się skokowy awans gospodarek regulowanych (i to jak!) etatystycznie: Chin, Korei Południowej, Tajwanu itp.

Zamiast kłopotać się na wyrost skutkami odwrotu od globalizacji należy raczej przestrzegać przed podjęciem przez Polskę próby wypisania się z globalizacji na własną rękę. Próba taka musiałaby się skończyć fatalnie.

Miejsce naszego kraju jest w Unii Europejskiej. Polska może – i powinna – przyczyniać się do tego, że to Unia jako całość zapoczątkuje pragmatycznie etatystyczne ograniczanie ekscesów globalizacji i integracji – w interesie swych krajów członkowskich.

Idzie to więc o nobilitację „nacjonalizmu ogólnoeuropejskiego". W pierwszym rzędzie należałoby zapobiec ekonomicznej dezintegracji samej Unii. Jest tu bardzo wiele do zrobienia.

Trzeba dążyć do rewizji niektórych (fiskalnych) postanowień traktatu z Maastricht. Jeszcze ważniejsze jest instytucjonalne ograniczenie możliwości prowadzenia agresywnej polityki merkantylistycznej przez Niemcy. Polityka ta prowadzi do destabilizacji słabszych gospodarek strefy euro, czego doświadcza obecnie Italia.

Autor jest emerytowanym pracownikiem Wiedeńskiego Instytutu Międzynarodowych Porównań Gospodarczych. Dane statystyczne przytaczane w tekście pochodzą z Banku Światowego (zbiór WDI).

Polska 2050

W cyklu „Rz" eksperci, ekonomiści i publicyści przedstawiają swoją wizję Polski i świata w połowie stulecia. O tym, jak zmieniać kraj, pisali m.in.: Stanisław Gomułka, Bogdan Góralczyk, Andrzej K. Koźmiński, Paweł Wojciechowski i Bogusław Chrabota. Zapraszamy do debaty, teksty prosimy słać na adres: 2050@rp.pl.

Profesor Grzegorz W. Kołodko w opinii przedstawionej w „Rzeczpospolitej" z 18 października 2018 r. („Miejsce w szeregu", cykl Polska 2050) nie przebiera w słowach, potępiając zjawiska mu niesympatyczne. Nowy nacjonalizm – także ten polski – uznaje on za „bękarta neoliberalizmu, który służył wzbogacaniu nielicznych kosztem większości". Nowy nacjonalizm konfrontuje z „gospodarczym multikulturalizmem". Przeciwstawianie się owemu gospodarczemu „multikulti" (i afirmowanie „nowego nacjonalizmu") miałoby – jego zdaniem – świadczyć o braku ekonomicznego profesjonalizmu. Nie jestem do końca pewny swojego profesjonalizmu. Jednak w opinii prof. Kołodki dostrzegam pewne niespójności i niezgodności z faktami. Uzasadnia to podjęcie konstruktywnej polemiki.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację