Pierwsze miejsce w rankingu budżetów nie dziwi – farmacja jest od lat królem polskiej reklamy. W radiu, telewizji i kolorowych magazynach zachęty do zakupu środków na potencję walczą o miejsce z cukierkami zwiększającymi apetyt u dzieci (patrząc na nadwagę na polskich plażach, przekaz był piekielnie skuteczny). Zaraz za nimi jest handel, sprecyzujmy – wielki handel. Jego wydatki na reklamę wzrosły o blisko jedną piątą.

Pieniądze na reklamę w tej branży mają tylko wielkie firmy, a nie sklepiki, jak ten na moim osiedlu, prowadzony przez młode małżeństwo. Widzieli gdzieś Państwo reklamę swojego sklepu osiedlowego? Ja nie. Małe sklepy się nie reklamują, bo mają za małą skalę działania i zbyt małe marże. Wczoraj „Rzeczpospolita" ostrzegała, że z rynku może zniknąć dwa tysiące takich placówek. Przecież to hekatomba dla polskiego małego biznesu.

Gdy premier Mateusz Morawiecki przemawiał w maju na kongresie gospodarczym w Katowicach, zarzucał władzom z lat 90., że nie chroniły polskich firm przed dużo silniejszymi konkurentami z Zachodu. Mówił, grzmiał wręcz, że były one bezbronne wobec zachodniego kapitału, były „jak pacjent, który wyszedł z ciężkiej 40-letniej choroby". Skoro tak, dlaczego teraz naraża tego „pacjenta", zakazując handlu w niedzielę? Przecież zwolnienie z zakazu tam, gdzie właściciel stanie za ladą, jest teoretyczne, jeśli kupiec prowadzi dwa lub trzy sklepy.

Małe sklepy rodzinne są bezbronne wobec wielkich sieci handlowych. Rywalizowały z nimi dostępnością. Teraz nie wolno im być dostępnym, nawet jeśli chcą. A dyskonty chętnie windują wydatki na „komunikację oferty przed niedzielą niehandlową", przypominając klientom, że muszą zrobić zakupy w sobotę. Nie robią nic złego – korzystają tylko z okazji, jaką premier wraz z rządzącą partią im dali.