Epidemia koronawirusa jest z nami już ponad rok i niestety nie zanosi się na to, by szybko miała się skończyć. To przygnębiające, ale przecież trudno nawet porównywać naszą dolę z kimś, kto urodził się np. w 1900 r. i doświadczył dramatu dwóch wojen światowych. Ale nawet wtedy działały urzędy, sądziły też sądy. Ludzie mieli swoje sprawy, niezwiązane z konfliktem zbrojnym. Prowadzili nawet interesy. I mieli prawo oczekiwać, że sędziowie czy urzędnicy rozpoznają ich sprawę bez zbędnej zwłoki.

Dziś, 102 lata po odzyskaniu niepodległości, po tych wszystkich kataklizmach, mogłoby się wydawać, że kultura pracy naszej administracji jest bardziej zaawansowana. Zbyt często jednak obywatel, przedsiębiorca, petent w urzędzie odbijają się jeszcze od ściany, słysząc „nie da się". Szczególnie wtedy, gdy ktoś chce przeprowadzić swoją sprawę w sposób nienaruszający przepisów, ale niestandardowy. To się administracji raczej nie podoba i na wszelki wypadek mówi „nie" lub przeciąga postępowanie. Kto bardziej pewny swego, ten pójdzie do sądu administracyjnego, który może orzec bezczynność organu. Ale jest pewna część obywateli, która woli tego nie robić, by nie drażnić urzędników.

Czytaj także: Covid nie usprawiedliwia każdego opóźnienia

Wydawałoby się, że pandemia jest dla administracji jak dar z nieba – można nią usprawiedliwić wszelkie niedociągnięcia. Skoro tarcza antykryzysowa dała możliwość zawieszenia biegu terminów załatwiania spraw, to czemu z tego nie skorzystać? Trzy i więcej miesięcy oczekiwania na decyzję o przyznaniu zasiłku chorobowego, niezbędnego do życia, to jednak stanowczo za długo dla osoby chorej.

Urzędom i instytucjom, które naprawdę starają się pomóc obywatelom i tworzą możliwości porozumienia się z nimi na odległość, należy się szacunek. Właśnie tak powinno się wykorzystać ten trudny czas – by na stałe znalazły zastosowanie środki komunikacji skuteczniejsze niż anachroniczne pisma do urzędów. Wtedy może nawet po pandemii pozostanie coś dobrego.