Obok dobrze znanego już sporu wokół legalności przebudowy sądownictwa (a według innych – destrukcji), żyje ono codziennymi sprawami obywateli i najlepiej jak potrafi stara się rozsądzać wpływające spory karne, cywilne, gospodarcze, rodzinne i wszelkie inne. Nie pomagają procedury proszące się o uproszczenie i usprawnienie, a i pandemia robi swoje. Procesy idą wolno lub wręcz stoją.

Nie można jednak ich usprawniać chałupniczymi metodami na skróty. Gdy sąd, zamiast przesłuchać świadka bezpośrednio na rozprawie, wysyła mu pytania na piśmie i czeka na odpowiedzi w tej samej formie, pozbawia się szansy na ocenę reakcji na zadane pytanie. Może tak robić w sprawach cywilnych. W karnych to wykluczone. Sąd nie zobaczy, czy listowny świadek długo się zastanawia nad odpowiedzią, ani też – co ważniejsze – czy nikt mu jej nie dyktuje. Oraz czy nie jest to ktoś osobiście zainteresowany treścią tej odpowiedzi lub pomagier pilnujący, by zeznanie było dla świadka „bezpieczne".

Czytaj także: Świadka lepiej zobaczyć na sali, niż pisać do niego pytania

Takie podejście do sprawy to zaprzeczenie wymierzania sprawiedliwości. Etymologicznie bowiem „zeznania" – to wypowiedź podsądnego pochodząca „ze znania", czyli z pamięci. Składając je w sądzie, nie powinno się podpierać notatkami ani korzystać z innych źródeł. Słuchając słów świadka, sąd ocenia jego wiarygodność, biorąc pod uwagę także zachowanie podsądnego na sali rozpraw. To dużo więcej niż test wiarygodności z refrenu piosenki Jana Pietrzaka pt. „Czy te oczy mogą kłamać", choć konieczność kontaktu wzrokowego sądu ze świadkiem jest nieodzowna.

Koronaświadkowie (nie mylić z koronnymi) nie powinni zaważyć na treści wyroków. Na szali leży tu bowiem wiarygodność całej Temidy, którą oceniają obywatele na co dzień stykający się z sądem w swoich sprawach.