Od dłuższego czasu jesteśmy świadkami wzmożonej debaty publicznej na temat tzw. reprywatyzacji. Rzecz w tym, że nie ma ona wiele wspólnego z rzeczywistym problemem restytucji bezprawnie zagarniętego przez komunistów mienia. Koncentruje się raczej na nieprawidłowościach w Warszawie, pomijając zupełnie kwestię własności i praw prawowitych właścicieli nieruchomości.
Podwójne ograbienie
Mało kto zdaje sobie sprawę, że zdecydowana większość społeczeństwa cały czas jest beneficjentem komunistycznych dekretów. Korzysta bowiem ze znacjonalizowanego mienia, np. mieszkając w komunalnej kamienicy, posyłając dzieci do szkoły w dawnym budynku dworu czy też pracując w zabranym przedsiębiorstwie. Przecież te nieruchomości ktoś kiedyś wybudował z własnych środków i zostały mu później zabrane. To samo dotyczy Skarbu Państwa, który od ponad 70 lat zarządza majątkiem olbrzymiej wartości, jaki przejął bezprawnie w wyniku nacjonalizacji. Przez cały okres III RP pozostające we władaniu państwowej i samorządowej administracji mienie traktowane było jako tanie źródło zasilania budżetu, czy to poprzez jego wyprzedaż, czy też dzierżawę, jak w wypadku ziemi rolnej. Uzyskiwane z tego tytułu środki były następnie redystrybuowane na różne programy socjalne lub żeby zasypać tzw. dziurę budżetową. Nic dziwnego, że rządzącym trudno się z taką sytuacją pożegnać, a kwestie moralne i prawne tracą na znaczeniu w obliczu projektowanych wpływów do budżetu.
Nie jest więc prawdą, jak powiedział jeden z ministrów, że współczesne państwo nie powinno płacić za skutki wydarzeń historycznych, wciąż bowiem zarabia na krzywdzie dawnych właścicieli, administrując, często nieudolnie, ich dawnym majątkiem. Tym samym byli posiadacze stali się mimowolnie źródłem finansowania nieporadnie zarządzanego kraju i zostali okradzeni po raz drugi. Najpierw przez komunistów w czasach PRL, a potem przez własne – demokratyczne państwo w III RP.
Zbyt poważny temat dla nieodpowiedzialnych polityków? To może nieco przewrotne pytanie nie jest pozbawione racjonalnych podstaw. Reprywatyzacja, wbrew pozorom, to sprawa nie tylko poszkodowanych środowisk. To znacznie szerszy problem, dotyczący wszystkich Polaków oraz naszego państwa. Niestety, politycy, wprowadzając różnego rodzaju ustawy, mają skłonność do partykularyzmu. Często przedkładają interes własnego środowiska nad dobro ogólne, ze szkodą dla wszystkich. Takie zjawisko obserwujemy także obecnie, kiedy to wiceminister Patryk Jaki wystąpił znienacka z szumną deklaracją ustawy reprywatyzacyjnej. Maska opadła po zapoznaniu się z jej zapisami, które pozostawały w rażącej sprzeczności nie tylko z prawem, ale też ze zdrowym rozsądkiem. W istocie jest to akt nacjonalizujący powtórnie i ostatecznie całe mienie i zarazem pozbawiający prawnych spadkobierców do ubiegania się o odszkodowanie na drodze sądowej. Nie czas tu, żeby szczegółowo ten projekt omawiać, tym bardziej że krytyczne opinie na jego temat były formułowane nie tylko przez wiele stowarzyszeń i prawników, ale także przez urzędy centralne. Dobrze, że ostatecznie rząd podjął decyzję o zaniechaniu pracy nad tym ułomnym projektem.
Chodzi raczej o pokazanie mechanizmu powstawania bardzo ważnego aktu prawnego, skutkującego poważnymi konsekwencjami dla obywateli i budżetu państwa. To bowiem świetny przykład na zobrazowanie zjawiska, kiedy podejmowane są działania nie w celu rozwiązania realnego problemu, ale żeby zaistnieć, bez względu na konsekwencje. Jest to szczególnie groźne, kiedy dotyczy wysokich urzędników państwowych. Proponowana przez min. Jakiego ustawa nie tylko nie rozwiązywała żadnego problemu, ale też generowała nowe, dużo poważniejsze. Jej założenia wzbudziły poważne zastrzeżenia poza granicami kraju, co zostało dobitnie wyartykułowane przez dyplomatów zaprzyjaźnionych państw i nad czym trudno będzie przejść do porządku. Z dużym prawdopodobieństwem możemy przyjąć, że wpłynęły także na przyspieszenie prac administracji amerykańskiej, skutkujących uchwaleniem ustaw wspierających roszczenia ofiar Holokaustu. A przecież na dobrych stosunkach z Waszyngtonem szczególnie nam zależy, zwłaszcza w obliczu trudnych relacji z UE. Od rządzących winniśmy oczekiwać nie tylko mądrego prawa, ale także umiejętności przewidywania skutków podejmowanych rozwiązań. W tym wypadku tego zabrakło.