„Według domowej legendy dziadek Fergusona pieszo wyruszył z rodzinnego Mińska z wszytymi w podszewkę marynarki stoma rublami i przemieszczając się na zachód przez Warszawę i Berlin, (...) pierwszego dnia dwudziestego wieku wpłynął do portu Nowy Jork" – tak zaczyna się najnowsza powieść Paula Austera, który też jest wnukiem emigrantów z terenów dawnej Rzeczpospolitej. Na 855 stronach stworzył epicki fresk żydowskiej emigracji i jej kolejnych pokoleń w Ameryce.
Spece od PR mogliby powiedzieć, że to literacki odpowiednik „Forresta Gumpa", tym bardziej że Austera od zawsze intryguje wpływ przypadku na życie. Mógłby się też podpisać pod zdaniem: „Życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz, na co trafisz". Jeśli chodzi o politykę, obyczajowość i kulturę, tematy te zostały w książce pogłębione o wiele bardziej niż w filmie Zemeckisa, zaś bohater Archie Fergusson jest wyrosłym z klasy średniej inteligentem, dziennikarzem, pisarzem.
Przypadek decyduje
Jak Auster przyznał w wywiadzie dla „Guardiana", ważną inspiracją był dla niego film Kieślowskiego „Przypadek". Każdy z siedmiu rozdziałów dzieli się na dodatkowego podrozdziały oznaczone numerami 1, 2, 3, 4, w których opisane są cztery warianty życia bohatera. Zawsze jednak jest nim Archie, pochodzący z tej samej rodziny, ale doświadczający różnych wersji losu wraz z rodzicami, przyjaciółmi, dziewczynami, kolegami, w szkole i na uniwersytecie. Jest heteroseksualny, innym razem biseksualny. Różne role wyznaczył pisarz intrygującej piękności Amy Schneiderman, która jest tą najważniejszą, ale i nieosiągalną bądź też osiągalną, lecz nie na zawsze.
O wszystkim decyduje kaprys przypadku, który spaja całość jak klamra. Przed rozmową z urzędnikiem imigracyjnym w Nowym Jorku dziadkowi Archiego doradzono, by zrezygnował z nazwiska Reznikow i wystąpił pod szczęśliwą gwiazdą jako Rockefeller. Przed urzędnikiem dziadek jednak się stremował i wyszeptał w jidysz: „Ikh hob fargessen" (Zapomniałem). Urzędnik wiele się nie przejmując, zapisał w dokumentach nazwisko Ferguson.
Przypadek – w powieści wszechmogący jak sam Bóg – powraca wielokrotnie. I nie może to dziwić u pisarza, który inspirację do najsłynniejszego dzieła, „Trylogii nowojorskiej", będącej grą motywów detektywa i pisarza, zaczerpnął z powtarzającego się, mylnego telefonicznego połączenia, podczas którego przypadkowy rozmówca dopytywał się o słynną agencję detektywistyczną Pinkertona.