Co byście beze mnie zrobili

Wszyscy znali "Dziwny jest ten świat", "Pod Papugami". Nie wszyscy rozumieli muzyczne eksperymenty Niemena, przywiązanie do poezji Norwida. Irytował się, że jego dorobek ograniczany był do kilku piosenek. Przez wiele lat próbował napisać kompozycję "Piękny jest ten świat".

Aktualizacja: 16.02.2019 16:52 Publikacja: 15.02.2019 23:01

Co byście beze mnie zrobili

Foto: Fotorzepa, Michał Sadowski

16 lutego Czesław Niemen skończyłby 80 lat - w związku z tym przypominamy tekst, jaki ukazał się w "Rzeczpospolitej" w styczniu tego roku.

Wciąż mu nie wychodziło. Być może szkic piosenki poznamy dopiero po jego śmierci, tak jak nieznane fragmenty życia, bo - paradoksalnie - był jedną z najmniej znanych i rozumianych postaci polskiego życia kulturalnego po wojnie.

Najmniej znaną kartą biografii jest dzieciństwo i młodość spędzone w Starych Wasiliszkach niedaleko Lidy. Kiedy miał siedem miesięcy, wybuchła wojna. Wielu sąsiadów trafiło za Ural. Kiedy rozpoczęła się okupacja niemiecka, ojciec został rusznikarzem AK. Siostra Jadwiga zanosiła żołnierzom do lasu kabury szyte przez tatę.

- Osadę Stare Wasiliszki założył podobno książę Wasiłło, który jako jeden z pierwszych na Litwie przyjął chrześcijaństwo - mówił Niemen. - Prawie do końca XIX wieku stał we wsi drewniany kościółek. Dopiero potem, za pozwoleniem cara Mikołaja, pozwolono wybudować piękny, neogotycki kościół, który przetrwał do dziś. Wojny nie pamiętam, poza jednym obrazem, jak siedzimy z siostrą w okopach, kiedy uciekali Niemcy. Mimo różnych zawirowań dzieciństwo wspominam z sentymentem. Potrafiłem zaszyć się w lasy grzybne, buszować po łąkach, łowić ryby. To był raj na ziemi.

Wszystko zmieniło się po wojnie. Na początku lat 50. zmarł ksiądz, zamknięto kościół, gdzie Niemen śpiewał od dziewiątego roku życia w chórze. W szkole, mimo że oprócz dzieci nauczycieli wszyscy uczniowie byli Polakami, nie było mowy o lekcjach języka polskiego.

- Przyjechałem do kraju, kiedy Gomułka domagał się powrotu Polaków, którzy znaleźli się po wojnie za granicą - mówił Niemen. - Skończyłem 19 lat, groziło mi powołanie do sowieckiej armii. Przyjechaliśmy do Białogardu, na pomorskie ziemie odzyskane. Ojciec niedługo potem zmarł, ja poszedłem do szkoły muzycznej w Gdańsku.

Dwa lata chodził do klasy fagotu. Rodzinne strony odwiedził dopiero w latach 70. - Zobaczył zdewastowany ogród, zapuszczony staw, w którym kąpał się będąc dzieckiem. Przeżył to bardzo i już nigdy nie chciał wrócić do Wasiliszek - mówi Paweł Brodowski, dzisiaj redaktor naczelny "Jazz Forum". Sąsiedzi z Wasiliszek wspominali, że sfilmował dom, okolice, ale w chwilę później zniszczył kasetę.

- Nikomu nie opowiadał o dzieciństwie, ale okazało się, że mieliśmy wspólnego wujka, Władysława Markiewicza - mówi Maryla Rodowicz. - Mieszkał w Chicago i w latach 80. powiedział mi, że Czesław był u niego w domu. Jak się o tym dowiedziałam, zaczęłam mówić do Czesława per wujku. Moje dzieci, które również go lubiły, też go tak nazywały. Denerwował się.

Wśród prostych, krytych strzechą lub gontem, drewnianych chat dom Wydrzyckich wyróżniał się, bardziej przypomniał dworek niż wiejską chatę. W rodzinie wszyscy byli muzykalni. Ojciec Czesława był stroicielem fortepianów, zegarmistrzem, siostra grała na wielu instrumentach. Mały Czesio jeszcze ledwie chodził, a już właził na taboret i bawił się, uderzając w klawisze instrumentu.

Niewiele osób wiedziało, że miał żonę z Wasiliszek, do której wspomnień dotarł nasz trójmiejski korespondent Piotr Adamowicz. Był od niej starszy o dwa lata. Śpiewał w chórze i udzielał się w różnych kółkach. Ona też. To była pierwsza, szkolna miłość. W 1957 r. wzięli ślub cywilny. Wielu młodych korzystając wtedy z okazji wyrwania się z ZSRR, żeniło się pro forma. Ich związek był inny - Czesław wysłał jej z Polski zaproszenie i już w kraju wzięli ślub kościelny. W Gdańsku imał się różnych zajęć, miał nawet zostać dokerem w porcie. Dorabiał malowaniem szyldów. Żona poszła do pomaturalnej szkoły dla pielęgniarek. Mieszkała w bursie na terenie Akademii Medycznej. Mężczyźni mieli wówczas wstęp tylko do świetlicy na parterze. Tam się spotykali. Mimo że w 1960 roku urodziła im się córka, ich drogi zaczęły się rozchodzić. On coraz częściej tworzył i występował. Ona, mając 20 lat, musiała szybko dorosnąć, zaczęła pracować. Nigdy nie zamieszkali razem, nie stworzyli rodzinnego domu. Może gdyby było inaczej, ich związek by przetrwał. Może ich miłość była zbyt młodzieńcza, zbyt niedojrzała. Formalnie rozeszli się w drugiej połowie lat 60. Umówili się, że nie będzie o niej mówił, a nawet wymieniał jej imienia. Dlatego do dziś pozostaje anonimowa.

Z gitarą i w sombrero

Z bursy szkół muzycznych na ulicy Gnilnej w Gdańsku zapamiętał Niemena Seweryn Krajewski: - To była niema, wstrząsająca scena. Poszedłem umyć się do łazienki, która mieściła się na piętrze. Tam usłyszałem wzmocniony echem, wspaniały, jodłujący męski głos - przewiercał powietrze, brzmiał niesamowicie. Chciałem zobaczyć, kto tak śpiewa i zszedłem w pobliże pomieszczeń gospodarczych, gdzie był urządzony pokój. Zobaczyłem mężczyznę o wspaniałej figurze podkreślonej obcisłym swetrem, z podciągniętymi rękawami, krótko przystrzyżonego, z przerzedzonymi włosami, w południowoamerykańskim typie - z czarnym wąsem. Stał z nogą opartą na krześle, na niej trzymał gitarę i śpiewał. To był Czesław Wydrzycki. Stałem, patrzyłem i chłonąłem śpiew. Byłem smarkaczem, młodszym o osiem lat, nie było o czym gadać. W szkole ćwiczyłem na pianinie Mozarta i Beethovena. Ale właśnie wtedy pomyślałem, że chcę śpiewać, tak jak on. Zacząłem się uczyć grać na gitarze.

Pierwszym szefem artystycznym Czesława Wydrzyckiego był Wowo Bielicki, założyciel kabaretu To Tu, w którym występowali m.in. Bogumił Kobiela, Jacek Federowicz, Zbigniew Cybulski. - Pod koniec lat 50. przyprowadzono mi do klubu młodego człowieka śpiewającego południowoamerykański repertuar - mówi Bielicki. - W uroczy sposób interpretował piosenki w stylu "Rosły dwa drzewka". Kiedy zaśpiewał wysokim, idealnie czystym głosem, zrobiło się miło na sercu. Miał absolutny słuch, co jest rzadkością, mocne oczy, sympatyczny uśmiech. Zachowywał się bardzo powściągliwie, ale nie był zahukanym prowincjuszem. Emanowała od niego siła. Wiadomo było, że będzie w życiu kimś. Nie podobało mi się jego sombrero, koszula z frędzlami i meksykańskie spodnie - wszystko to było w nie najlepszym guście i wstydziłem się zaprosić go do programu, ale był na tyle atrakcyjny wokalnie, że przełamałem się.

Franciszek Walicki, dziennikarz muzyczny: - Spotkałem Czesława w klubie Żak i zaprosiłem do występów w Niebiesko-Czarnych. Jego piosenka pełniła rolę przerywnika, bo odstawał od grupy, która grała rock and rolla.

Walicki, którego żona wymyśliła pseudonim artystyczny dla Wydrzyckiego, zabrał go na jeden z trudniejszych koncertów - do więzienia dla kobiet w Grudziądzu. Niemen, jak zwykle, wyskoczył na scenę z gitarą, zaczął śpiewać południowoamerykański repertuar.

- Nagle usłyszałem wybuch śmiechu, dziewczyny nie mogły się powstrzymać - mówi Walicki. - Byłem załamany, wyszedłem z sali.

Po chwili jednak musiał wrócić, bo nie mógł uwierzyć własnym uszom: - Dziewczyny płakały ze wzruszenia krokodylimi łzami, szlochały, nie mogły się uspokoić. Objąłem Cześka. Poczułem się jak poszukiwacz złota, który po ciężkiej, bezowocnej pracy, na dnie drucianego wybieraka znalazł ziarnko szczerozłotego kruszcu.

- Z Wybrzeża dochodziły głosy, że w Non-Stopie pojawił się wokalista, który doprowadza dziewczęta do płaczu - mówi Paweł Brodowski, podówczas muzyk Chochołów. - To był on. Już wtedy otoczony mitem.

Walicki zasugerował Niemenowi zmianę muzycznego wizerunku. Pożyczył mu płyty Chucka Berry'ego, Fatsa Domino. - Odnalazł się w nowym repertuarze i zaczął sam komponować - kontynuuje Walicki. - Wprowadził do zespołu ówczesną narzeczoną Adę Rusowicz, dla której napisał "Hej, dziewczyno, hej" i "Za daleko mieszkasz miły". Piosenka "Dziwny jest ten świat" pokazywała, że Niemen dojrzał do solowej kariery.

Piękna pani Małgorzata

- Grałem w Chochołach, kiedy postanowił odejść z Niebiesko-Czarnych i rozwinąć skrzydła - wspomina gitarzysta Tomasz Jaśkiewicz, muzyk najdłużej grający z Niemenem. - Zawsze był w nim nieograniczony potencjał, tylko od okoliczności zewnętrznych zależało, jak mógł go wykorzystać. Decydując się na solową karierę podejmował przełomową decyzję, ale potrafił zachować do tej sytuacji dystans.

Chochoły przekształciły się w zespół Niemen i Akwarele. Towarzyszył im żeński chórek Respekt.

- Pamiętam, jak z dziewczynami zaczęłyśmy plątać słowa podczas jednego z koncertów - wspomina Krystyna Prońko. - Po koncercie Czesław spojrzał na nas i z charakterystycznym wschodnim akcentem zapytał: "Co wyście dziewczyny dziś śpiewały?". Zachował się sympatycznie. Nie krzyczał. Był bardzo opanowany.

Po nagraniu z Akwarelami znakomitych albumów "Dziwny jest ten świat", "Sukces", "Czy mnie jeszcze pamiętasz?" założył zespół Niemen Enigmatic z udziałem muzyków jazzowych.

- W grupie, która nagrała m.in. "Bema pamięci żałobny rapsod" znalazłem się ja, Zbyszek Namysłowski, w sesjach nagraniowych brał także udział Michał Urbaniak - opowiada Czesław "Mały" Bartkowski. - To był niesamowicie płodny okres, fascynujące doświadczenie, ale też próba sił - Niemen był z innego świata niż my, jazzmani, inaczej podchodziliśmy do spraw harmonii. Musieliśmy szukać złotego środka.

- We Włoszech graliśmy zbyt nowoczesną, trudną muzykę - mówi Bartkowski. - Pamiętam występ w dyskotece, to było bodaj w Rimini. Publiczność przyszła tańczyć, a my graliśmy "Bema pamięci żałobny rapsod". Ludzie nie wiedzieli, jak się zachować. A my graliśmy swoje.

- W Czesławie była wtedy zadurzona włoska gwiazda Farida - mówi Bartkowski. - Nie pamiętam, czy ona była Sycylijką, czy jej mąż, ale chwilami wiało grozą. Myślę, że powrót do kraju był wybawieniem dla nas wszystkich.

- Czesław był dżentelmenem - tłumaczy Tomasz Jaśkiewicz. - Kiedy Farida przyjechała do Polski, niczego nie można było zauważyć. Osoby postronne nie miały powodu do domysłów.

- Był atrakcyjnym mężczyzną, ale z moich obserwacji wynikało, że nie wykorzystywał swojej popularności - uważa Krystyna Prońko.

- Zdarzało mi się widzieć fanki czekające na schodach, przed drzwiami jego mieszkania - wspomina Andrzej Marzec, wieloletni promotor zagranicznych koncertów Niemena w Pagarcie. - Z niezwykłym urokiem i uśmiechem tłumaczył, że już musi iść, że jest zajęty.

Kobietą życia stała się pani Małgorzata. Pracowała w zespole modelek Nowe Pokolenia Grażyny Hase i Wowo Bielickiego.

- Śliczną, szesnastoletnią dziewczynę zobaczyliśmy z Grażyną w bufecie Wytwórni Filmów Dokumentalnych na Chełmskiej, gdzie była gońcem - wspomina Wowo Bielicki. - Była w sandałeczkach i króciutkiej spódniczce - po prostu cudo! Czesiek wypatrzył ją na jednym z naszych pokazów. Zakochał się, ich miłość była jak piorun z jasnego nieba. Następny raz zobaczyłem go na festiwalu w Sopocie. Machał do mnie ręką, na jego kolanach siedziała śliczna Małgosia.

Mylił wyglądem

Osobny rozdział w biografii Niemena stanowią jego kostiumy. - Sam je projektował - mówi Andrzej Filipek. - Sam wygrzebał gdzieś słynny kożuszek, który w końcu oddał w zamian za bumerang goszczącemu w Polsce aborygeńskiemu muzykowi!

- Nosił oryginalną rosyjską rubaszkę z surowego płótna bądź jedwabiu w kolorze ecru. Przekazałem mu ją od znajomych mojej rodziny z Kresów - wspomina Tomasz Jaśkiewicz. - Była pięknie wyhaftowana, kilkakrotnie się w niej sfotografował. Lubił ją. To było proste stwierdzenie faktu, że nie zapiera się swoich korzeni. Innym razem nosił czarny garnitur z haftami ze złotego szychu. Sam je zaprojektował, wyhaftowały - zakonnice. Kwiatowe kostiumy zasugerowała nam Barbara Hoff. Ubrała nas na pierwszy wyjazd polskiej ekipy na MIDEM, gdzie był z Tomem Jonesem równorzędną gwiazdą. Miał wtedy kostium uszyty z pasiaka łowickiego, gruby, ciężki, można było się w nim spocić, ale wyglądał efektownie, jak strój gwardii papieskiej.

- Dziś jest postacią-symbolem, ale kiedy wrócił z Paryża, po koncertach w paryskiej Olimpii w peruce i w kapeluszu, budził kontrowersje - mówi Jerzy Gruza. - Żył wbrew obiegowym opiniom, polskiej zaściankowości i polityce partyjno-rządowej, niezwykle twardy w swojej postawie, nieulegający naciskom. Był artystą, który się wykreował. Jego kożuszki, kapelusze były rodzajem twierdzy, w której tworzył własne środowisko, nie tylko na scenie, także w życiu prywatnym. Nigdy nie można było go zobaczyć w szarym garniturku. Zawsze był inny, kolorowy, niecodzienny. Do tego trzeba było niezmiernej odwagi. Kiedy przyszedł do Opery Leśnej z zakochaną w nim do nieprzytomności Faridą, miał na głowie sombrero, którym współtworzył jakiś pozaustrojowy świat. Przy nim nie czuło się PRL.

Zdaniem Wowo Bielickiego kapelusz był odpowiedzią na naturalny u rockmanów kompleks coraz rzadszych włosów. W tamtych czasach muzyk młodzieżowy nie mógł pokazać się z taką fryzurą.

Gdy profesor Kazimierz Rudzki zapytał Niemena, dlaczego ubiera się tak dziwnie, odpowiedział, że "kostium ukrywa niedoskonałości ciała, trzeba się w nim czuć wygodnie".

- Gdy poznałem go bliżej, ukułem powiedzonko, że "Czesław myli wyglądem" - wspomina Wojciech Młynarski. - Nieomalże szokował nim i strojami, które nosił nie tylko na scenie, ale i na co dzień. Nie odbierałem jego wizerunku jako pozerstwa. Zastanawiający był kontrast - ekscentryczny wygląd i cichy, skromny, wrażliwy człowiek. Ktoś inny mógł popaść w bufonadę, on był od tego daleki.

Do historii przeszła siła fizyczna Niemena

- Kiedy nagrywaliśmy w radiu, w którym studio mieściło się na drugim piętrze, przywieziono Czesława organy Hammonda, duży palisandrowy mebel o wadze 300 kilogramów - mówi Tomasz Jaśkiewicz. - Do pokonania były kręte schody, w pewnym momencie organy utknęły na zakręcie, zaklinowały się. Tragarze i muzycy sapali zlani potem. Wtedy przyszedł Czesiek i rozwiązał problem własnoręcznie - przysadził się do organów i dźwignął sam bez większego problemu. Na koniec powiódł po nas żartobliwie wyniosłym spojrzeniem, jakby pytając: "Co byście beze mnie zrobili?". Lubił mieć uznanie z powodu swej siły.

Uwielbiał też jeździć samochodem. - Pamiętam jeden z sylwestrów, gdy kupionym od Jerzego Skolimowskiego fordem mustangiem objechaliśmy wszystkie dyskoteki w Warszawie - mówi Andrzej Filipek, kierownik techniczny zespołu Niemena. - Potrafił się bawić się bez alkoholu.

 

Fotografia z dowództwem pułku

- Czesiek znalazł mnie w kabarecie Groteska w Krakowie i po powrocie z Włoch zaproponował poprowadzenie gigantycznej trasy koncertowej po Polsce - zwierza się Krzysztof Materna. - Na koncertach pojawiała się rodzina Czesława, to było dla niego bardzo ważne. Dbał o to, żeby siedzieli na dobrych miejscach. Podczas trasy za jeden z moich pomysłów odebrano mi karnie stawkę. Przed drugim występem w Operze Leśnej zdążyłem nocą wytłumaczyć Czesławowi, że nie powinniśmy go kończyć smutnym utworem. Czesiek podjął wyzwanie i zagrał na bis numer The Jackson Five, co tak rozochociło młodzież bigbitową, że połamała ławki na widowni, rozpoczęła się burda. A tak bardzo byłem dumny z mojego pomysłu! Nie przeszkodziło to Czesławowi wykonać wspaniałego gestu wobec mnie. Jako uchylający się od służby wojskowej zostałem w końcu zesłany do wojska. Niemen, będąc niesłychanie ważną osobą, postanowił dać darmowy występ w mojej jednostce w Trzebiatowie nad Regą. Sprzęt przywiozły wojskowe ciężarówki z Koszalina. Grał trzy godziny, obejrzała go cała jednostka. Po zakończeniu sfotografował się ze sztandarami jednostki i całym dowództwem pułku - po to, żeby mnie zwolnili na urlop. Od razu pojechaliśmy do Opola, gdzie poprowadziłem wieczór jego Złotej Płyty. Ten gest scementował naszą przyjaźń.

Po zamknięciu włoskiego rozdziału kariery, Niemen rozpoczął podbój rynku niemieckiego i skandynawskiego. Pomocą w nawiązaniu kontaktów w Niemczech, podobnie jak i we Włoszech, służył Roman Waschko. Jeden z jego przyjaciół był wysoko postawioną figurą w niemieckiej wytwórni płytowej CBS.

- Pierwszy niemiecki album "Strange Is The World" nie był wielkim hitem komercyjnym, ale CBS poznało się na artystycznej randze nagrań i inwestowało w artystę - mówi Andrzej Marzec. - Czuł satysfakcję. Nagrywał w Monachium w studiu, w którym gościli wtedy The Rolling Stones i Queen, pracował z ich realizatorem.

W 1973 r. Niemen nagrał w RFN płytę "Russische Lieder", w Polsce - poza kilkoma piosenkami - dotąd nieznaną. Był to powrót do muzyki młodości. Jak wspominał, w domu często śpiewano rosyjskie pieśni. Cerkiewnego śpiewu jeździł słuchać do cerkwi w oddalonym o 60 kilometrów Grodnie.

- Myślę, że nagranie "Russusische Lieder" zaproponował pracujący w CBS pan W?nderlich - uważa Andrzej Marzec. - Podczas wojny walczył w Rosji i w Polsce, był oficerem Wehrmachtu, siedział w polskim więzieniu, gdzie nauczył się naszego języka. Zapamiętałem go jako człowieka niezwykle otwartego. Był bardzo oddany Cześkowi. W przeciwieństwie do popularnego w tamtych latach albumu z rosyjskim repertuarem, który Iwan Reprow nagrał lekko, łatwo, przyjemnie i "pod nogę", Czesław zaprezentował wielką sztukę. Realizatorzy nie mogli uwierzyć, że jeden artysta mógł nagrać wszystkie głosy w partiach chóralnych.

To przekonało władze CBS do planów wydania płyty Niemena w Wielkiej Brytanii. - W 1974 r. polecieliśmy do Londynu, gdzie fetowano nasz pobyt w sposób bardzo okazały - wspomina dalej Andrzej Marzec. - Oglądaliśmy musicale, koncerty, w tym Pink Floyd w Wembley Arena z programem "The Dark Side Of The Moon"! Show robił takie wrażenie, że odpadała głowa. Widzieliśmy m.in. projekcję z sekwencją Breżniewa. Zastanawialiśmy się, co można zrobić w naszej siermiężnej rzeczywistości za pomocą paru lampek i sprzętu przywiezionego z Włoch.

Firma CBS zaprosiła też Niemena do Stanów Zjednoczonych. Na nagranie płyty wydano 60 tysięcy dolarów. W sesji wziął m.in. Jan Hammer i Michał Urbaniak. Ale oczekiwanego przełomu nie było.

Legendą obrosła sprawa zaproszenia naszego muzyka do zespołu Blood Sweet And Tears. Przesłuchanie Niemena miało się odbyć podczas koncertu w Malmoe. Moment wyjazdu z Warszawy przedłużał się. Słynny ford mustang mknął 150 km na godzinę po krętych polskich drogach, ale muzycy zobaczyli tylko światła odpływającego promu.

- Sprawę przeżył spokojnie - mówi Andrzej Marzec. - Wcale nie było przesądzone, co z tego może wyniknąć. Nie roztrząsał problemów. Miał własną wizję rozwoju i to dawało mu wewnętrzny spokój. Przy jego popularności w Polsce, zagraniczne plany nie miały tak wielkiego znaczenia.

- Miałem niewielką satysfakcję, jeśli nie liczyć koncertów u boku znakomitych zespołów, takich jak Blood Sweat And Tears czy Spencer Davies Group - wspominał Niemen. - Niby miałem szansę, kiedy nagrywałem dla CBS International. Próbowano mnie wylansować, ale nie czułem ze strony moich opiekunów determinacji. Zacząłem się powoli wycofywać.

Azylem była poezja

- Mimo że urodziłem się w przedwojennej Polsce, na Kresach nigdy nie kończyłem żadnej polskiej szkoły - opowiadał Niemen. Moim ulubionym poetą był Lermontow. To były moje nastoletnie fascynacje. Dopiero później, przyszło zainteresowanie filozoficzną sferą poezji Herberta, Leśmiana, Słowackiego. Wziąłem sobie do serca, że jestem jednym z wielu "późnych wnuków" Norwida. Wspólnie z Pawłem Brodowskim wystosowaliśmy list do Jarosława Iwaszkiewicza, kiedy powstawała muzyka do wiersza "Piosenka dla zmarłej", ponieważ Paweł tłumaczył to na język angielski. Bez większego entuzjazmu zgodził się. Kiedy zamierzałem nagrać Herberta, Polskie Nagrania, monopolista fonograficzny, nie chciał się zgodzić. Przemyciłem jedynie niezwykły jego wiersz "Kamyk". Herbert nie bardzo to trawił, nie lubił takich krzykaczy, rockandrollowców - jak ja. Dopiero po jego śmierci dowiedziałem się od żony poety, że cenił mnie za "Bema pamięci żałobny rapsod" Norwida. Osobiście się nie spotkaliśmy. Próbowałem, ale nie chciałem być namolny. Napisałem dwa wiersze dedykowane poecie, "Słowo i granit" i "Do Zbigniewa Herberta (w kwestii muzyki pop)".

- Bliżej poznaliśmy się, gdy stworzył Akwarele, dla których napisałem kilka tekstów - mówi Wojciech Młynarski. - Dwukrotnie mieliśmy turę po Polsce z popularną audycją "Zgaduj-zgadula". Jechaliśmy w tym samym autobusie. Zauważyłem, że był introwertyczny, jednocześnie o zdecydowanym poglądzie na muzykę. Zgadaliśmy się o Norwidzie, akurat miałem jego tomik przy sobie i półżartem powiedziałem, żeby napisał muzykę do "Bema pamięci...". Ogromnie mu się to spodobało. Uważam, że kompozycja napisana do Norwida to jedno z jego największych dokonań. Potem stało się coś, czego się nie spodziewałem. Niemen nie poszedł w stronę komercji, urzekła go poezja śpiewana. Miał intuicję i gust. Boży dar pozwalał mu znajdować właściwy język wypowiedzi, kiedy interpretował bardzo trudne, refleksyjne wiersze, które można zatłuc muzyką. Powstały utwory tak piękne, jak "Jednego serca" czy "Klęcząc przed Tobą". Wajda mówił, że tylko Niemen, nikt inny może zaśpiewać partię Chochoła w filmowym "Weselu". Myślę, że Wajda potrzebował krzyku, rozdarcia.

- Pojawienie się Czesława Niemena w "Weselu" jako głos Chochoła jest, nie chwaląc się, moim pomysłem, choć muzykę do tego filmu skomponował Stanisław Radwan - mówi Andrzej Wajda. - To on dał szansę, podczas nagrania, rozwinięcia się w tej zdumiewającej pieśni wszystkim tajemnym brzmieniom głosu Niemena. To dziwne i jedyne w swoim rodzaju, ale film "Wesele" zrósł się już na zawsze z tak zaśpiewanym tekstem: "Miałeś chamie złoty róg...", a głos Niemena "niesie się po lesie..." i będzie niósł, jak długo film ten będzie wracał do widzów.

W 1975 r. schronił się w Teatrze Narodowym u Adama Hanuszkiewicza. - Pamiętam go jako zamyślonego świątka, ale dla mnie był przede wszystkim pieśniarzem sakralnym, idealnym kompozytorem integralnej części muzyki moich spektakli - III części "Dziadów" i "Ustępu" - wspomina Hanuszkiewicz. - Fenomalnie skomponował chóry anielskie i diabelskie. Napisał fantastyczną muzykę do metafizycznych dramatów Juliusza Słowackiego "Snu srebrnego Salomei" i "Samuela Zborowskiego". Połączyło nas zauroczenie polską literaturą, z którą obaj zetknęliśmy się poza szkołą podczas okupacji.

Partia, co pochlebców słucha

Czesław Niemen wielokrotnie podkreślał, że czuł się w PRL prześladowany. Jak mówił, przetrwał tylko dzięki fanom. Pierwszą krzywdę partyjno-rządowe media wyrządziły mu kolportując nieprawdziwą informację, że podczas koncertu pokazał... "cztery litery". Niemen chciał to dementować, nie udało się. Przez wiele lat miał problemy z mieszkaniem. W latach 60., kiedy nie grał koncertów, wynajmował pokój w warszawskim hotelu MDM. Potem kupił dwudziestokilkumetrową kawalerkę na Niecałej. Ale władze miasta nie chciały go zameldować. Mieszkał na dziko i ciągle wzywano go w tej sprawie na kolegium. - Wydziały Komitetu Centralnego miały wyraźne dyrektywy. To chyba Kraśko powiedział, że "nie będziemy lansować Niemenków". No i nie lansowali - mówił.

- Wielu było kolegów, którzy umoczyli się w kampanii antyniemenowej, bo uważali, że dowcipne jest obnażanie wad Niemena - uważa Wowo Bielicki. - Było mnóstwo uszczypliwych głosów, cierpkie uwagi i okropny film Marka Piwowskiego. Moim zdaniem była to plama Piwka, w zamierzeniu środowiskowy wygłup, ale atmosfera była ku temu sposobna.

- Kiedyś zrobiłem żartobliwy portret filmowy Niemena - wyjaśnia Piwowski. - Jego fani zarzucili mi, że oczerniam idola, a krytycy, że go wybielam. A portret to nie laurka. Samo białe - nic nie widać. Samo czarne - też trzeba mieszać, żeby zobaczyć człowieka w całym jego bogactwie. On miał głos tak fenomenalny, że krytycy z braku argumentów czepiali się, że za kolorowo się ubiera. To były takie czasy, że jak ktoś dostał talon na żółtą ładę, wolał zaczekać na szarą. Przeprosiłem Niemena za film. Dziś bym już takiego nie zrobił.

- Jego potknięcia, których nie brakowało w wypowiedziach, były wyolbrzymiane i to właśnie pokazuje film Piwowskiego - uważa Andrzej Marzec. - Wynikały z pewnego rodzaju naiwności, dobrego serca. Tracił na tym, a nie powinien. Dlatego stopniowo zamykał się, brak życia towarzyskiego rekompensował małżeństwem z Małgosią. Znajdował akceptację w domu.

- W 1976 r. napisał dla mnie dwie piosenki do tekstów Jonasza Kofty - "Kiedy się dziwić przestanę" i "Pieśń ocalenia", którą chciałam wykonać w Opolu w "Premierach" - mówi Maryla Rodowicz. - Namawiałam go wiele tygodni. W końcu udało się. Pojechaliśmy razem, zaśpiewaliśmy i... wycięli nas z transmisji. Śmiał się ze mnie. "A widzisz" - mówił. Brak otwartości brał się z tego, że nigdy nie był rozumiany ani jego strój, ani sposób śpiewania. Spotkało go z tego powodu wiele przykrości. Coraz bardziej bał się podstępu, że ktoś chce go wykorzystać, jak w filmie "Sukces". Bał się być śmieszny, bał się niepowodzenia.

W 1979 r. zwyciężył w sopockim konkursie piosenką "Nim przyjdzie wiosna". Zaczęto plotkować o jego związkach z władzą.

- Po wydarzeniach w Radomiu władze stały się rzekomo bardziej liberalne - tłumaczył w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej". - Jednak dwukrotnie mój występ zdjęto z telewizyjnej anteny. Powiedziałem o tym w jednym z wywiadów. Wtedy Jerzy Gruza zaproponował mi występ w Sopocie. Ale zaraz znaleźli się tacy, którzy powiedzieli, że zwyciężyłem dzięki partii, do której się zapisałem. Tego było za wiele. Nawet w ruskiej szkole nie byłem ani pionierem, ani komsomolcem. Nie strugając wariata, mówiłem wprost, co myślę. Kiedy pod koniec lat 60. miałem propozycję przyjęcia czerwonej legitymacji, zacytowałem fraszkę Norwida: "Jeżeli szukasz nieprzyjaciół swoich nieprzyjaciół, to jakbyś szukał ostrza, żebyś w ranę zaciął/ I nie jesteś z miłości ogólnego ducha, lecz z ducha partii, który, co pochlebne słucha..." Facet się zamknął. Nie. Nie byłem w żadnej partii.

Padł ofiarą manipulacji na początku stanu wojennego. - Z programu świątecznego, który nagrałem przed 13 grudnia, wmontowano bez mojej zgody fragment wypowiedzi do "Dziennika TV" - mówił z goryczą. - Część opozycji, zwłaszcza za granicą, próbowała mnie bojkotować, zanim nie zrozumiała, że to była intryga, ćwierćinteligentna manipulacja pułkowników kontrolujących TVP.

Tak, ale po co?

- Płyty "Dziwny jest ten świat", "Sukces", "Czy mnie jeszcze pamiętasz?" powstawały jako muzyka zaplanowana, zaaranżowana - mówi Tomasz Jaśkiewicz. - W zamyśle to było bardzo świeże, spontaniczne, w wykonaniu profesjonalne. "Enigmatic" z "Bema pamięci..." dążył do poszerzenia percepcji. Pojawiły się improwizacje. Doszliśmy do granic eksperymentów atonalnych.

Potem pojawiła się muzyka elektroniczna, najmniej lubiana przez szeroką publiczność.

- Pamiętam go z Sopotu, gdy wystąpił z wielką elektroniczną maszynerią - wspomina Jerzy Gruza. - Wcześniej zastanawialiśmy się, ile ma zagrać - 5 czy10 minut. A on grał bez końca. Nie wszystkim to się podobało, ludzie zaczęli wychodzić. Nie wszyscy chcieli pamiętać, że nieważne, jaki temat brał na warsztat, czy śpiewał o papugach czy o Bogu - zawsze robił coś szlachetnego.

- Myślę, że zainteresowanie elektroniką wzięło się stąd, że Czesław, jak każdy muzyk, chciał mieć pełną kontrolę nad tym, co robi - mówi Tomasz Jaśkiewicz.

- W 1967 r. Niemen śpiewał na festiwalu w Opolu "Sen o Warszawie" - mówi Paweł Brodowski. - Przed wykonaniem "Dziwny jest ten świat" realizator zaczął poprawiać parametry dźwięku. Na widowni były "najwyższe czynniki", transmisja szła na żywo, a Czesław jak gdyby nigdy nic, zrobił przerwę w występie i powiedział do realizatora dźwięku: "Panie inżynierze! Niech pan przestanie, ja się sam będę miksował!". To były słowa typowe dla jego postawy twórczej do końca życia. Z biegiem lat z zespołu zaczęło ubywać muzyków, został sam na sam z ogromną elektroniczną aparaturą, a w końcu nawet osobiście podłączał pajęczynę kabli swego instrumentarium przed koncertami. Sam się nagrywał, sam projektował okładki, sam zaczął miksować stare nagrania z myślą o wznowieniu.

W połowie lat 90. padł pomysł dwumiesięcznej trasy po Polsce: Animalsi, Niemen, Grechuta, Krajewski, Rodowicz. - Pytał: "Mańka, po co ty grasz tyle koncertów" - wspomina Maryla Rodowicz. - Tłumaczyłam, że jestem muzykiem, że lubię. Odpowiadał: "Mańka, przestań, przecież już pograłaś sobie w życiu". Myślę, że przekomarzał się. Możliwe, że drążył temat, szukał sensu. Faktem jest, że organizator trasy, o której wspomniałam, mało nie dostał zawału - już musiał drukować plakat, a Czesław wciąż nie podjął decyzji. W końcu zgodził się, aczkolwiek niechętnie. Miał wtedy pasję kręcenia kamerą wszystkiego, chodził z nią cały czas. Mówiliśmy na niego "Fellini". Gdy domagaliśmy się, żeby coś zjeść po koncercie, nie chciał z nami chodzić na kolację. Robił wymówki w stylu "Kto je w nocy?". Był wegetarianinem, pytał dlaczego jemy mięso. Na znak protestu nie wychodził z autokaru. Siedząc w restauracji, mieliśmy odczuwać wyrzuty sumienia.

Poszukiwania do ostatnich dni

- Myślę, że bardzo przeżył krytyczne recenzje albumu "Spodchmurykapelusza". Pamiętam, jak rok temu długo trzeba było go przekonywać do przyjęcia Złotego Fryderyka za całokształt osiągnięć - mówi Hieronim Wrona. - Kiedy już się zgodził - rezygnował, bo słyszał, że nagroda jest przyznawana niesprawiedliwie. Gdy udowadnialiśmy, że wszystko jest fair, nie przyszedł, bo jak powiedział, przeszkadzało mu palenie papierosów na sali. Nigdy nie mogliśmy mu wręczyć tej statuetki. Stawał się coraz bardziej zamknięty. Mimo fascynacji Internetem i komputerami nie chciał używać poczty elektronicznej. Długo decydował się na kupno telefonu komórkowego. W domu nie było za dużo pieniędzy. Żył z nie największych tantiem, a jednak z godnością. Był wspaniałym ojcem, głową rodziny otoczoną szacunkiem przez żonę i wspaniale wychowane córki, Natalię i Eleonorę, które szanowały w nim ojca, człowieka, nie tylko artystę. Na pewno nie pieniądze były powodem, że stawał się coraz większą Zosią samosią. Uważał, że jak chce się zrobić coś dobrze, trzeba to zrobić samemu. Sam wykonał okna do domu i kręcone schody. No i nie miał czasu wszystkiego dopilnować. Sam nie mógł poradzić sobie z chorobą. Nie chciał iść do lekarza. Mówił, że wystarczy mu siemię lniane. No i nie wystarczyło.

Wypowiedzi Czesława Niemena pochodzą z wywiadu, jakiego udzielił "Rzeczpospolitej" w 2001 roku.

 

Józef Skrzek, dawny współpracownik Czesława Niemena, który grał z nim w czasach kontraktu z amerykańską wytwórnią płytową CBS w latach 70.

Kiedy Czesław Niemen zaangażował do współpracy Józefa Skrzeka i przyszłych muzyków SBB, miał już ugruntowaną pozycję twórcy przebojów, ale i rockowego „Bema pamięci rapsodu żałobnego”. 

– Uważano go za gwiazdę, a pozostał skromnym człowiekiem – mówi Józef Skrzek. – Pochodziłem ze zwykłej górniczej rodziny, ale odziedziczyłem po dziadkach dom, dlatego gdy zaprosił mnie do mieszkania przy Teatrze Wielkim, przeżyłem szok: powinien mieć pałac, a miał kawalerkę, czyli prawie nic. Jednak nie przykładał wagi do spraw materialnych, zarażał wszystkich swoją witalnością. Przed wyjazdem do Niemiec nowa grupa Niemena, a grali w niej również Helmut Nadolski, Jerzy Piotrowski i Antymos Apostolis, wyjechała na próby do Łagowa. – Wylądowaliśmy w pięknym zamku joannickim położonym pomiędzy dwoma jeziorami – kontynuuje lider SBB. – Mieliśmy próby w jednym z apartamentów, a w przerwach Czesław chodził na ryby. Wracał z pełną siatką, wpuszczał je do wanny i obserwował. A jak już się napatrzył – wypuszczał z powrotem do jeziora. Kiedy wyjechał do Norymbergi z moimi kolegami, a ja nie dostałem paszportu, dał dowód solidarności. Przysłał faks do Pagartu z groźbą, że jeżeli nie przyjadę na sesję, agencja będzie musiała zapłacić gigantyczne odszkodowanie. Dostałem paszport w godzinę. Na tamten czas przypadła rewolucja w muzyce Niemena. – Nagrań Czesława z tamtych lat się nie puszcza, bo nie są komercyjne, przerobił przecież „Dziwny jest ten świat” nie do poznania w „Strange Is the World”, wydał „Ode to Venus” i „Marionetki” – uważa Skrzek. – Pamiętam znamienną scenę ze studia w Monachium. Przyjechał włoski producent, liczył na hity w stylu lat 60., jakie nasz lider grał wcześniej. Kiedy zaczęliśmy grać, widziałem jego zażartą dyskusję z Czesławem. Włoch już więcej nie wrócił, bo nie było szans na przeboje, z wielką pasją graliśmy rocka. Rok 1972 to był czas koncertów z Jackiem Bruce’em i The Mahavishnu Orchestra. – Były basista The Cream zachowywał się jak gwiazdor, siedział z panienkami, popijał whisky, do nas raczył powiedzieć „Hello” – wspomina lider SBB. – Co innego Mahavishnu. Z nimi spotkaliśmy się na festiwalu przed olimpiadą w Monachium, przez tydzień siedzieliśmy w jednym hotelu. Ian Hammer gadał do nas po czesku, my do niego po polsku, a John McLaughlin i Czesław rozmawiali jak równy z równym, bo żaden nie był pozerem. Emanowała od nich czystość. Ani nie palili, ani nie pili, co wśród muzyków w tamtych czasach było rzadkością. Na „Marionetkach” Niemen śpiewał poezje Norwida, Iwaszkiewicza, Leśmiana. – Wszyscy byliśmy zafascynowani anglosaskim rockiem, a Czesław jako jedyny potrafił dodać do niego coś własnego, polskiego – mówi Skrzek. – Tomik Norwida miał przy sobie zawsze niczym Pismo Święte. Był ciekaw nowości w kinie i teatrze. Miał w tym świecie przyjaciół, widywałem go z Jerzym Skolimowskim, Aliną Janowską. Bardzo mi imponował jego spokój. Nie pamiętam, żeby się kiedyś uniósł, krzyknął czy podniósł na kogoś rękę, choć ćwiczył na hantlach i miał imponujące bicepsy. Był siłaczem duchowym.

16 lutego Czesław Niemen skończyłby 80 lat - w związku z tym przypominamy tekst, jaki ukazał się w "Rzeczpospolitej" w styczniu tego roku.

Wciąż mu nie wychodziło. Być może szkic piosenki poznamy dopiero po jego śmierci, tak jak nieznane fragmenty życia, bo - paradoksalnie - był jedną z najmniej znanych i rozumianych postaci polskiego życia kulturalnego po wojnie.

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
radio
Lech Janerka zaśpiewa w odzyskanej Trójce na 62-lecie programu
Kultura
Zmarł Leszek Długosz
Kultura
Timothée Chalamet wyrównał rekord Johna Travolty sprzed 40 lat
Kultura
Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie podaje datę otwarcia
Kultura
Malarski instynkt Sharon Stone