- Dziś jest postacią-symbolem, ale kiedy wrócił z Paryża, po koncertach w paryskiej Olimpii w peruce i w kapeluszu, budził kontrowersje - mówi Jerzy Gruza. - Żył wbrew obiegowym opiniom, polskiej zaściankowości i polityce partyjno-rządowej, niezwykle twardy w swojej postawie, nieulegający naciskom. Był artystą, który się wykreował. Jego kożuszki, kapelusze były rodzajem twierdzy, w której tworzył własne środowisko, nie tylko na scenie, także w życiu prywatnym. Nigdy nie można było go zobaczyć w szarym garniturku. Zawsze był inny, kolorowy, niecodzienny. Do tego trzeba było niezmiernej odwagi. Kiedy przyszedł do Opery Leśnej z zakochaną w nim do nieprzytomności Faridą, miał na głowie sombrero, którym współtworzył jakiś pozaustrojowy świat. Przy nim nie czuło się PRL.
Zdaniem Wowo Bielickiego kapelusz był odpowiedzią na naturalny u rockmanów kompleks coraz rzadszych włosów. W tamtych czasach muzyk młodzieżowy nie mógł pokazać się z taką fryzurą.
Gdy profesor Kazimierz Rudzki zapytał Niemena, dlaczego ubiera się tak dziwnie, odpowiedział, że "kostium ukrywa niedoskonałości ciała, trzeba się w nim czuć wygodnie".
- Gdy poznałem go bliżej, ukułem powiedzonko, że "Czesław myli wyglądem" - wspomina Wojciech Młynarski. - Nieomalże szokował nim i strojami, które nosił nie tylko na scenie, ale i na co dzień. Nie odbierałem jego wizerunku jako pozerstwa. Zastanawiający był kontrast - ekscentryczny wygląd i cichy, skromny, wrażliwy człowiek. Ktoś inny mógł popaść w bufonadę, on był od tego daleki.
Do historii przeszła siła fizyczna Niemena
- Kiedy nagrywaliśmy w radiu, w którym studio mieściło się na drugim piętrze, przywieziono Czesława organy Hammonda, duży palisandrowy mebel o wadze 300 kilogramów - mówi Tomasz Jaśkiewicz. - Do pokonania były kręte schody, w pewnym momencie organy utknęły na zakręcie, zaklinowały się. Tragarze i muzycy sapali zlani potem. Wtedy przyszedł Czesiek i rozwiązał problem własnoręcznie - przysadził się do organów i dźwignął sam bez większego problemu. Na koniec powiódł po nas żartobliwie wyniosłym spojrzeniem, jakby pytając: "Co byście beze mnie zrobili?". Lubił mieć uznanie z powodu swej siły.
Uwielbiał też jeździć samochodem. - Pamiętam jeden z sylwestrów, gdy kupionym od Jerzego Skolimowskiego fordem mustangiem objechaliśmy wszystkie dyskoteki w Warszawie - mówi Andrzej Filipek, kierownik techniczny zespołu Niemena. - Potrafił się bawić się bez alkoholu.
Fotografia z dowództwem pułku
- Czesiek znalazł mnie w kabarecie Groteska w Krakowie i po powrocie z Włoch zaproponował poprowadzenie gigantycznej trasy koncertowej po Polsce - zwierza się Krzysztof Materna. - Na koncertach pojawiała się rodzina Czesława, to było dla niego bardzo ważne. Dbał o to, żeby siedzieli na dobrych miejscach. Podczas trasy za jeden z moich pomysłów odebrano mi karnie stawkę. Przed drugim występem w Operze Leśnej zdążyłem nocą wytłumaczyć Czesławowi, że nie powinniśmy go kończyć smutnym utworem. Czesiek podjął wyzwanie i zagrał na bis numer The Jackson Five, co tak rozochociło młodzież bigbitową, że połamała ławki na widowni, rozpoczęła się burda. A tak bardzo byłem dumny z mojego pomysłu! Nie przeszkodziło to Czesławowi wykonać wspaniałego gestu wobec mnie. Jako uchylający się od służby wojskowej zostałem w końcu zesłany do wojska. Niemen, będąc niesłychanie ważną osobą, postanowił dać darmowy występ w mojej jednostce w Trzebiatowie nad Regą. Sprzęt przywiozły wojskowe ciężarówki z Koszalina. Grał trzy godziny, obejrzała go cała jednostka. Po zakończeniu sfotografował się ze sztandarami jednostki i całym dowództwem pułku - po to, żeby mnie zwolnili na urlop. Od razu pojechaliśmy do Opola, gdzie poprowadziłem wieczór jego Złotej Płyty. Ten gest scementował naszą przyjaźń.
Po zamknięciu włoskiego rozdziału kariery, Niemen rozpoczął podbój rynku niemieckiego i skandynawskiego. Pomocą w nawiązaniu kontaktów w Niemczech, podobnie jak i we Włoszech, służył Roman Waschko. Jeden z jego przyjaciół był wysoko postawioną figurą w niemieckiej wytwórni płytowej CBS.
- Pierwszy niemiecki album "Strange Is The World" nie był wielkim hitem komercyjnym, ale CBS poznało się na artystycznej randze nagrań i inwestowało w artystę - mówi Andrzej Marzec. - Czuł satysfakcję. Nagrywał w Monachium w studiu, w którym gościli wtedy The Rolling Stones i Queen, pracował z ich realizatorem.
W 1973 r. Niemen nagrał w RFN płytę "Russische Lieder", w Polsce - poza kilkoma piosenkami - dotąd nieznaną. Był to powrót do muzyki młodości. Jak wspominał, w domu często śpiewano rosyjskie pieśni. Cerkiewnego śpiewu jeździł słuchać do cerkwi w oddalonym o 60 kilometrów Grodnie.
- Myślę, że nagranie "Russusische Lieder" zaproponował pracujący w CBS pan W?nderlich - uważa Andrzej Marzec. - Podczas wojny walczył w Rosji i w Polsce, był oficerem Wehrmachtu, siedział w polskim więzieniu, gdzie nauczył się naszego języka. Zapamiętałem go jako człowieka niezwykle otwartego. Był bardzo oddany Cześkowi. W przeciwieństwie do popularnego w tamtych latach albumu z rosyjskim repertuarem, który Iwan Reprow nagrał lekko, łatwo, przyjemnie i "pod nogę", Czesław zaprezentował wielką sztukę. Realizatorzy nie mogli uwierzyć, że jeden artysta mógł nagrać wszystkie głosy w partiach chóralnych.
To przekonało władze CBS do planów wydania płyty Niemena w Wielkiej Brytanii. - W 1974 r. polecieliśmy do Londynu, gdzie fetowano nasz pobyt w sposób bardzo okazały - wspomina dalej Andrzej Marzec. - Oglądaliśmy musicale, koncerty, w tym Pink Floyd w Wembley Arena z programem "The Dark Side Of The Moon"! Show robił takie wrażenie, że odpadała głowa. Widzieliśmy m.in. projekcję z sekwencją Breżniewa. Zastanawialiśmy się, co można zrobić w naszej siermiężnej rzeczywistości za pomocą paru lampek i sprzętu przywiezionego z Włoch.
Firma CBS zaprosiła też Niemena do Stanów Zjednoczonych. Na nagranie płyty wydano 60 tysięcy dolarów. W sesji wziął m.in. Jan Hammer i Michał Urbaniak. Ale oczekiwanego przełomu nie było.
Legendą obrosła sprawa zaproszenia naszego muzyka do zespołu Blood Sweet And Tears. Przesłuchanie Niemena miało się odbyć podczas koncertu w Malmoe. Moment wyjazdu z Warszawy przedłużał się. Słynny ford mustang mknął 150 km na godzinę po krętych polskich drogach, ale muzycy zobaczyli tylko światła odpływającego promu.
- Sprawę przeżył spokojnie - mówi Andrzej Marzec. - Wcale nie było przesądzone, co z tego może wyniknąć. Nie roztrząsał problemów. Miał własną wizję rozwoju i to dawało mu wewnętrzny spokój. Przy jego popularności w Polsce, zagraniczne plany nie miały tak wielkiego znaczenia.
- Miałem niewielką satysfakcję, jeśli nie liczyć koncertów u boku znakomitych zespołów, takich jak Blood Sweat And Tears czy Spencer Davies Group - wspominał Niemen. - Niby miałem szansę, kiedy nagrywałem dla CBS International. Próbowano mnie wylansować, ale nie czułem ze strony moich opiekunów determinacji. Zacząłem się powoli wycofywać.
Azylem była poezja
- Mimo że urodziłem się w przedwojennej Polsce, na Kresach nigdy nie kończyłem żadnej polskiej szkoły - opowiadał Niemen. Moim ulubionym poetą był Lermontow. To były moje nastoletnie fascynacje. Dopiero później, przyszło zainteresowanie filozoficzną sferą poezji Herberta, Leśmiana, Słowackiego. Wziąłem sobie do serca, że jestem jednym z wielu "późnych wnuków" Norwida. Wspólnie z Pawłem Brodowskim wystosowaliśmy list do Jarosława Iwaszkiewicza, kiedy powstawała muzyka do wiersza "Piosenka dla zmarłej", ponieważ Paweł tłumaczył to na język angielski. Bez większego entuzjazmu zgodził się. Kiedy zamierzałem nagrać Herberta, Polskie Nagrania, monopolista fonograficzny, nie chciał się zgodzić. Przemyciłem jedynie niezwykły jego wiersz "Kamyk". Herbert nie bardzo to trawił, nie lubił takich krzykaczy, rockandrollowców - jak ja. Dopiero po jego śmierci dowiedziałem się od żony poety, że cenił mnie za "Bema pamięci żałobny rapsod" Norwida. Osobiście się nie spotkaliśmy. Próbowałem, ale nie chciałem być namolny. Napisałem dwa wiersze dedykowane poecie, "Słowo i granit" i "Do Zbigniewa Herberta (w kwestii muzyki pop)".
- Bliżej poznaliśmy się, gdy stworzył Akwarele, dla których napisałem kilka tekstów - mówi Wojciech Młynarski. - Dwukrotnie mieliśmy turę po Polsce z popularną audycją "Zgaduj-zgadula". Jechaliśmy w tym samym autobusie. Zauważyłem, że był introwertyczny, jednocześnie o zdecydowanym poglądzie na muzykę. Zgadaliśmy się o Norwidzie, akurat miałem jego tomik przy sobie i półżartem powiedziałem, żeby napisał muzykę do "Bema pamięci...". Ogromnie mu się to spodobało. Uważam, że kompozycja napisana do Norwida to jedno z jego największych dokonań. Potem stało się coś, czego się nie spodziewałem. Niemen nie poszedł w stronę komercji, urzekła go poezja śpiewana. Miał intuicję i gust. Boży dar pozwalał mu znajdować właściwy język wypowiedzi, kiedy interpretował bardzo trudne, refleksyjne wiersze, które można zatłuc muzyką. Powstały utwory tak piękne, jak "Jednego serca" czy "Klęcząc przed Tobą". Wajda mówił, że tylko Niemen, nikt inny może zaśpiewać partię Chochoła w filmowym "Weselu". Myślę, że Wajda potrzebował krzyku, rozdarcia.
- Pojawienie się Czesława Niemena w "Weselu" jako głos Chochoła jest, nie chwaląc się, moim pomysłem, choć muzykę do tego filmu skomponował Stanisław Radwan - mówi Andrzej Wajda. - To on dał szansę, podczas nagrania, rozwinięcia się w tej zdumiewającej pieśni wszystkim tajemnym brzmieniom głosu Niemena. To dziwne i jedyne w swoim rodzaju, ale film "Wesele" zrósł się już na zawsze z tak zaśpiewanym tekstem: "Miałeś chamie złoty róg...", a głos Niemena "niesie się po lesie..." i będzie niósł, jak długo film ten będzie wracał do widzów.
W 1975 r. schronił się w Teatrze Narodowym u Adama Hanuszkiewicza. - Pamiętam go jako zamyślonego świątka, ale dla mnie był przede wszystkim pieśniarzem sakralnym, idealnym kompozytorem integralnej części muzyki moich spektakli - III części "Dziadów" i "Ustępu" - wspomina Hanuszkiewicz. - Fenomalnie skomponował chóry anielskie i diabelskie. Napisał fantastyczną muzykę do metafizycznych dramatów Juliusza Słowackiego "Snu srebrnego Salomei" i "Samuela Zborowskiego". Połączyło nas zauroczenie polską literaturą, z którą obaj zetknęliśmy się poza szkołą podczas okupacji.
Partia, co pochlebców słucha
Czesław Niemen wielokrotnie podkreślał, że czuł się w PRL prześladowany. Jak mówił, przetrwał tylko dzięki fanom. Pierwszą krzywdę partyjno-rządowe media wyrządziły mu kolportując nieprawdziwą informację, że podczas koncertu pokazał... "cztery litery". Niemen chciał to dementować, nie udało się. Przez wiele lat miał problemy z mieszkaniem. W latach 60., kiedy nie grał koncertów, wynajmował pokój w warszawskim hotelu MDM. Potem kupił dwudziestokilkumetrową kawalerkę na Niecałej. Ale władze miasta nie chciały go zameldować. Mieszkał na dziko i ciągle wzywano go w tej sprawie na kolegium. - Wydziały Komitetu Centralnego miały wyraźne dyrektywy. To chyba Kraśko powiedział, że "nie będziemy lansować Niemenków". No i nie lansowali - mówił.
- Wielu było kolegów, którzy umoczyli się w kampanii antyniemenowej, bo uważali, że dowcipne jest obnażanie wad Niemena - uważa Wowo Bielicki. - Było mnóstwo uszczypliwych głosów, cierpkie uwagi i okropny film Marka Piwowskiego. Moim zdaniem była to plama Piwka, w zamierzeniu środowiskowy wygłup, ale atmosfera była ku temu sposobna.
- Kiedyś zrobiłem żartobliwy portret filmowy Niemena - wyjaśnia Piwowski. - Jego fani zarzucili mi, że oczerniam idola, a krytycy, że go wybielam. A portret to nie laurka. Samo białe - nic nie widać. Samo czarne - też trzeba mieszać, żeby zobaczyć człowieka w całym jego bogactwie. On miał głos tak fenomenalny, że krytycy z braku argumentów czepiali się, że za kolorowo się ubiera. To były takie czasy, że jak ktoś dostał talon na żółtą ładę, wolał zaczekać na szarą. Przeprosiłem Niemena za film. Dziś bym już takiego nie zrobił.
- Jego potknięcia, których nie brakowało w wypowiedziach, były wyolbrzymiane i to właśnie pokazuje film Piwowskiego - uważa Andrzej Marzec. - Wynikały z pewnego rodzaju naiwności, dobrego serca. Tracił na tym, a nie powinien. Dlatego stopniowo zamykał się, brak życia towarzyskiego rekompensował małżeństwem z Małgosią. Znajdował akceptację w domu.
- W 1976 r. napisał dla mnie dwie piosenki do tekstów Jonasza Kofty - "Kiedy się dziwić przestanę" i "Pieśń ocalenia", którą chciałam wykonać w Opolu w "Premierach" - mówi Maryla Rodowicz. - Namawiałam go wiele tygodni. W końcu udało się. Pojechaliśmy razem, zaśpiewaliśmy i... wycięli nas z transmisji. Śmiał się ze mnie. "A widzisz" - mówił. Brak otwartości brał się z tego, że nigdy nie był rozumiany ani jego strój, ani sposób śpiewania. Spotkało go z tego powodu wiele przykrości. Coraz bardziej bał się podstępu, że ktoś chce go wykorzystać, jak w filmie "Sukces". Bał się być śmieszny, bał się niepowodzenia.
W 1979 r. zwyciężył w sopockim konkursie piosenką "Nim przyjdzie wiosna". Zaczęto plotkować o jego związkach z władzą.
- Po wydarzeniach w Radomiu władze stały się rzekomo bardziej liberalne - tłumaczył w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej". - Jednak dwukrotnie mój występ zdjęto z telewizyjnej anteny. Powiedziałem o tym w jednym z wywiadów. Wtedy Jerzy Gruza zaproponował mi występ w Sopocie. Ale zaraz znaleźli się tacy, którzy powiedzieli, że zwyciężyłem dzięki partii, do której się zapisałem. Tego było za wiele. Nawet w ruskiej szkole nie byłem ani pionierem, ani komsomolcem. Nie strugając wariata, mówiłem wprost, co myślę. Kiedy pod koniec lat 60. miałem propozycję przyjęcia czerwonej legitymacji, zacytowałem fraszkę Norwida: "Jeżeli szukasz nieprzyjaciół swoich nieprzyjaciół, to jakbyś szukał ostrza, żebyś w ranę zaciął/ I nie jesteś z miłości ogólnego ducha, lecz z ducha partii, który, co pochlebne słucha..." Facet się zamknął. Nie. Nie byłem w żadnej partii.
Padł ofiarą manipulacji na początku stanu wojennego. - Z programu świątecznego, który nagrałem przed 13 grudnia, wmontowano bez mojej zgody fragment wypowiedzi do "Dziennika TV" - mówił z goryczą. - Część opozycji, zwłaszcza za granicą, próbowała mnie bojkotować, zanim nie zrozumiała, że to była intryga, ćwierćinteligentna manipulacja pułkowników kontrolujących TVP.
Tak, ale po co?
- Płyty "Dziwny jest ten świat", "Sukces", "Czy mnie jeszcze pamiętasz?" powstawały jako muzyka zaplanowana, zaaranżowana - mówi Tomasz Jaśkiewicz. - W zamyśle to było bardzo świeże, spontaniczne, w wykonaniu profesjonalne. "Enigmatic" z "Bema pamięci..." dążył do poszerzenia percepcji. Pojawiły się improwizacje. Doszliśmy do granic eksperymentów atonalnych.
Potem pojawiła się muzyka elektroniczna, najmniej lubiana przez szeroką publiczność.
- Pamiętam go z Sopotu, gdy wystąpił z wielką elektroniczną maszynerią - wspomina Jerzy Gruza. - Wcześniej zastanawialiśmy się, ile ma zagrać - 5 czy10 minut. A on grał bez końca. Nie wszystkim to się podobało, ludzie zaczęli wychodzić. Nie wszyscy chcieli pamiętać, że nieważne, jaki temat brał na warsztat, czy śpiewał o papugach czy o Bogu - zawsze robił coś szlachetnego.
- Myślę, że zainteresowanie elektroniką wzięło się stąd, że Czesław, jak każdy muzyk, chciał mieć pełną kontrolę nad tym, co robi - mówi Tomasz Jaśkiewicz.
- W 1967 r. Niemen śpiewał na festiwalu w Opolu "Sen o Warszawie" - mówi Paweł Brodowski. - Przed wykonaniem "Dziwny jest ten świat" realizator zaczął poprawiać parametry dźwięku. Na widowni były "najwyższe czynniki", transmisja szła na żywo, a Czesław jak gdyby nigdy nic, zrobił przerwę w występie i powiedział do realizatora dźwięku: "Panie inżynierze! Niech pan przestanie, ja się sam będę miksował!". To były słowa typowe dla jego postawy twórczej do końca życia. Z biegiem lat z zespołu zaczęło ubywać muzyków, został sam na sam z ogromną elektroniczną aparaturą, a w końcu nawet osobiście podłączał pajęczynę kabli swego instrumentarium przed koncertami. Sam się nagrywał, sam projektował okładki, sam zaczął miksować stare nagrania z myślą o wznowieniu.
W połowie lat 90. padł pomysł dwumiesięcznej trasy po Polsce: Animalsi, Niemen, Grechuta, Krajewski, Rodowicz. - Pytał: "Mańka, po co ty grasz tyle koncertów" - wspomina Maryla Rodowicz. - Tłumaczyłam, że jestem muzykiem, że lubię. Odpowiadał: "Mańka, przestań, przecież już pograłaś sobie w życiu". Myślę, że przekomarzał się. Możliwe, że drążył temat, szukał sensu. Faktem jest, że organizator trasy, o której wspomniałam, mało nie dostał zawału - już musiał drukować plakat, a Czesław wciąż nie podjął decyzji. W końcu zgodził się, aczkolwiek niechętnie. Miał wtedy pasję kręcenia kamerą wszystkiego, chodził z nią cały czas. Mówiliśmy na niego "Fellini". Gdy domagaliśmy się, żeby coś zjeść po koncercie, nie chciał z nami chodzić na kolację. Robił wymówki w stylu "Kto je w nocy?". Był wegetarianinem, pytał dlaczego jemy mięso. Na znak protestu nie wychodził z autokaru. Siedząc w restauracji, mieliśmy odczuwać wyrzuty sumienia.
Poszukiwania do ostatnich dni
- Myślę, że bardzo przeżył krytyczne recenzje albumu "Spodchmurykapelusza". Pamiętam, jak rok temu długo trzeba było go przekonywać do przyjęcia Złotego Fryderyka za całokształt osiągnięć - mówi Hieronim Wrona. - Kiedy już się zgodził - rezygnował, bo słyszał, że nagroda jest przyznawana niesprawiedliwie. Gdy udowadnialiśmy, że wszystko jest fair, nie przyszedł, bo jak powiedział, przeszkadzało mu palenie papierosów na sali. Nigdy nie mogliśmy mu wręczyć tej statuetki. Stawał się coraz bardziej zamknięty. Mimo fascynacji Internetem i komputerami nie chciał używać poczty elektronicznej. Długo decydował się na kupno telefonu komórkowego. W domu nie było za dużo pieniędzy. Żył z nie największych tantiem, a jednak z godnością. Był wspaniałym ojcem, głową rodziny otoczoną szacunkiem przez żonę i wspaniale wychowane córki, Natalię i Eleonorę, które szanowały w nim ojca, człowieka, nie tylko artystę. Na pewno nie pieniądze były powodem, że stawał się coraz większą Zosią samosią. Uważał, że jak chce się zrobić coś dobrze, trzeba to zrobić samemu. Sam wykonał okna do domu i kręcone schody. No i nie miał czasu wszystkiego dopilnować. Sam nie mógł poradzić sobie z chorobą. Nie chciał iść do lekarza. Mówił, że wystarczy mu siemię lniane. No i nie wystarczyło.
Wypowiedzi Czesława Niemena pochodzą z wywiadu, jakiego udzielił "Rzeczpospolitej" w 2001 roku.
Józef Skrzek, dawny współpracownik Czesława Niemena, który grał z nim w czasach kontraktu z amerykańską wytwórnią płytową CBS w latach 70.
Kiedy Czesław Niemen zaangażował do współpracy Józefa Skrzeka i przyszłych muzyków SBB, miał już ugruntowaną pozycję twórcy przebojów, ale i rockowego „Bema pamięci rapsodu żałobnego”.
– Uważano go za gwiazdę, a pozostał skromnym człowiekiem – mówi Józef Skrzek. – Pochodziłem ze zwykłej górniczej rodziny, ale odziedziczyłem po dziadkach dom, dlatego gdy zaprosił mnie do mieszkania przy Teatrze Wielkim, przeżyłem szok: powinien mieć pałac, a miał kawalerkę, czyli prawie nic. Jednak nie przykładał wagi do spraw materialnych, zarażał wszystkich swoją witalnością. Przed wyjazdem do Niemiec nowa grupa Niemena, a grali w niej również Helmut Nadolski, Jerzy Piotrowski i Antymos Apostolis, wyjechała na próby do Łagowa. – Wylądowaliśmy w pięknym zamku joannickim położonym pomiędzy dwoma jeziorami – kontynuuje lider SBB. – Mieliśmy próby w jednym z apartamentów, a w przerwach Czesław chodził na ryby. Wracał z pełną siatką, wpuszczał je do wanny i obserwował. A jak już się napatrzył – wypuszczał z powrotem do jeziora. Kiedy wyjechał do Norymbergi z moimi kolegami, a ja nie dostałem paszportu, dał dowód solidarności. Przysłał faks do Pagartu z groźbą, że jeżeli nie przyjadę na sesję, agencja będzie musiała zapłacić gigantyczne odszkodowanie. Dostałem paszport w godzinę. Na tamten czas przypadła rewolucja w muzyce Niemena. – Nagrań Czesława z tamtych lat się nie puszcza, bo nie są komercyjne, przerobił przecież „Dziwny jest ten świat” nie do poznania w „Strange Is the World”, wydał „Ode to Venus” i „Marionetki” – uważa Skrzek. – Pamiętam znamienną scenę ze studia w Monachium. Przyjechał włoski producent, liczył na hity w stylu lat 60., jakie nasz lider grał wcześniej. Kiedy zaczęliśmy grać, widziałem jego zażartą dyskusję z Czesławem. Włoch już więcej nie wrócił, bo nie było szans na przeboje, z wielką pasją graliśmy rocka. Rok 1972 to był czas koncertów z Jackiem Bruce’em i The Mahavishnu Orchestra. – Były basista The Cream zachowywał się jak gwiazdor, siedział z panienkami, popijał whisky, do nas raczył powiedzieć „Hello” – wspomina lider SBB. – Co innego Mahavishnu. Z nimi spotkaliśmy się na festiwalu przed olimpiadą w Monachium, przez tydzień siedzieliśmy w jednym hotelu. Ian Hammer gadał do nas po czesku, my do niego po polsku, a John McLaughlin i Czesław rozmawiali jak równy z równym, bo żaden nie był pozerem. Emanowała od nich czystość. Ani nie palili, ani nie pili, co wśród muzyków w tamtych czasach było rzadkością. Na „Marionetkach” Niemen śpiewał poezje Norwida, Iwaszkiewicza, Leśmiana. – Wszyscy byliśmy zafascynowani anglosaskim rockiem, a Czesław jako jedyny potrafił dodać do niego coś własnego, polskiego – mówi Skrzek. – Tomik Norwida miał przy sobie zawsze niczym Pismo Święte. Był ciekaw nowości w kinie i teatrze. Miał w tym świecie przyjaciół, widywałem go z Jerzym Skolimowskim, Aliną Janowską. Bardzo mi imponował jego spokój. Nie pamiętam, żeby się kiedyś uniósł, krzyknął czy podniósł na kogoś rękę, choć ćwiczył na hantlach i miał imponujące bicepsy. Był siłaczem duchowym.