Serb po niedzielnym triumfie miał pełne prawo okazać swą rezerwę, a nawet gorycz, gdy kibice kolejny raz, gdy grał z Rogerem Federerem, pokazali, że ich serca biją tylko dla Szwajcara.
Nic takiego nie uczynił, poza tym, że tym razem swej radości dał wyraz dość powściągliwie. Nie cieszył się ostentacyjnie po ostatniej piłce, chyba nie tylko dlatego, że był zmęczony, nie wysłał w stronę trybun charakterystycznego pozdrowienia, które ma oznaczać, że dzieli się z widzami swoim sercem. Nie było żadnego spektakularnego gestu, także podczas tradycyjnej pomeczowej uroczystości.
Oczywiście nie można mieć do widzów pretensji, że wybierają sobie idola, jakiego chcą, tym bardziej że Federer zasługuje na szacunek za to, jak gra i jak żyje. Jego tenis to estetyczne wzruszenie, które nie mija pomimo upływu czasu (Szwajcar za miesiąc skończy 38 lat), porównywalny talent w historii tej gry miał tylko Pete Sampras. Wizerunkowo nikt z Federerem nie wygra, jako idol i reklamowy wehikuł pozostanie atrakcyjny jeszcze długo, nawet gdy przestanie grać, bo o jego sile na tym rynku już dawno nie decyduje tylko to, co robi na korcie.
Ale święta trawa Wimbledonu – wierzyłem w to, zakochując się w tenisie wiele lat temu – swą wyjątkowość zawdzięczała także temu, że różniła się od trawy Wembley, gdzie w każdym meczu jesteśmy my i są obcy, których trzeba pokonać, a jeśli zachowują się nie fair (lub nam się tak wydaje), można ośmieszyć, nawet znieważyć, bo taka jest logika futbolowego kibicowania.
Wimbledon to miało być miejsce, gdzie nie oklaskuje się nieudanych zagrań, tylko piękne piłki, gdzie na szacunek zasługuje ten, kto wygrał, i ten, kto pięknie walczył, nawet jeśli nie jest z naszej bajki. Taki miał być cały tenis, ale Wimbledon w szczególności.