Nie było innego szefa czy wiceszefa Komisji Europejskiej, który tak mocno angażowałby się w rozgrywkę czysto polityczną. Frans Timmermans jako pierwszy wiceprzewodniczący KE nie zdał egzaminu ani z dyplomacji, ani z bezstronności, a i jego środowisko polityczne nie cieszy się wystarczającą legitymacją demokratyczną, by właściwie przewodzić Unii Europejskiej, skoro to chadecy, nie socjaliści, wygrali wybory do europarlamentu. Trudno więc zrozumieć, jak w trakcie przedłużającego się kryzysu politycznego Wspólnoty unijne elity mogą na poważnie forsować jego kandydaturę na tak wrażliwe politycznie stanowisko. Co więcej, jak europejscy liderzy mogli uznać, że szczyt G20 to dobre miejsce do kuluarowych ustaleń, kogo poprzeć wbrew stanowisku krajów, które do tego elitarnego grona nie należą?

Można odnieść wrażenie, że po raz kolejny kolejny europejskim elitom zabrakło instynktu samozachowawczego. Podobnie jak zabrakło go Timmermansowi, gdy wiosną bez żenady wspierał kampanię wyborczą swojej europejskiej partii. Komu jak komu, ale wiceszefowi KE, walczącemu o praworządność w Europie Środkowej, niezbyt przystoi łamanie podstawowych wspólnotowych reguł, mówiących, że przedstawiciele ponadnarodowych instytucji UE reprezentują interesy całej Wspólnoty, a nie swojego państwa czy grupy politycznej. Dlatego jego wystąpienie na konwencji Wiosny Roberta Biedronia podważyło zaufanie nie tylko do niego, ale i do całej Komisji Europejskiej. Skoro reprezentant tak poważnego gremium swoim autorytetem wspiera konkretną partię, bo ta zadeklarowała, że dołączy do socjalistycznej frakcji w europarlamencie, z której wywodzi się Timmermans, trudno udawać, że wszystko jest w porządku.

Komisji Europejskiej i tak od lat zarzuca się, że cierpi na deficyt demokratycznej legitymacji. Ostatnim, czego potrzebuje, to poważne zarzuty o stronniczość.

Poza tym osoba Timmermansa raczej nie będzie łączyła tzw. Starej Europy z Nową. Nie trzeba od razu uważać, że Holender na pewno podchodzi do krajów Europy Środkowej i Wschodniej z wyższością, by zauważyć oczywistość, że jego kandydatura nie jest żadnym, choćby symbolicznym gestem wobec prawdziwej jedności europejskiej. Kandydat z najstarszego, założycielskiego kraju unijnego, nie tylko stricte zachodniego, ale i z bogatej Północy. Który nie dał się poznać jako wyważony dyplomata. Któremu zdarzały się bardzo szczere wypowiedzi, że to, co sprawdza się w Niemczech, gdzie jest wysoka kultura polityczna, niekoniecznie sprawdzi się w Polsce, która nie ma demokratycznych tradycji. Na pewno można by znaleźć kandydata na szefa KE, który nie będzie aż tak jednostronnie kojarzony z zamoznym krajem i zimnowojennym Zachodem.

Podsumowując, Frans Timmermans reprezentuje wszystkie choroby, jakie trapią Unię Europejską. Jest daleki od bezstronności, nie ma demokratycznej legitymacji, jego kandydatura utwierdza dominację Starej Europy i bogatej Północy, a forsowanie jej odbywa się w kuluarach – i to nie tylko szczytu unijnego, ale elitarnego szczytu G20. Kandydatura Holendra dolewa oliwy do ognia zamiast gasić pożar. Trudno wierzyć, że to dobry wybór dla Europy.