To także jeden z najbardziej skrzywdzonych polskich filmów w 2017 roku. Nie umiem wyjaśnić, jak to się stało, że „Dzikie róże" nie dostały szansy, by walczyć o Złote Lwy w Gdyni, a więc i na promocję, jaką zapewnia filmowi główny konkurs tego festiwalu. Ale najtrudniej jest być prorokiem we własnym kraju.
Potem ten oryginalny obraz Anny Jadowskiej wygrał festiwale w Cottbus i Sztokholmie, gdzie Impact Award przyznawana jest artystom, w których twórczości odbija się współczesny świat. W uzasadnieniu jurorzy napisali, że „Dzikie róże" są metaforą niezłomności człowieka.
Bohaterką jest młoda kobieta, matka dwójki dzieci. Mąż pracuje w Norwegii, ona boryka się z życiem sama, pod okiem gderliwej matki. Niby nie jest jej źle, mąż zarabia na dom, który budują, co jakiś czas wraca. Właśnie przyjechał na komunię córki. Ale codzienność to samotność, poczucie beznadziei, jakieś marzenia i tęsknota. Może za czymś, co Ewie pozwoliłoby odnaleźć samą siebie.
Ewa popełniła błąd, wdając się w romans z nastolatkiem, który stracił dla niej głowę. Za ten eksces będzie musiała zapłacić wysoką cenę. Poznajemy ją, gdy wychodzi ze szpitala, ale dopiero w ostatniej scenie dowiemy się, co tam robiła.
W tle jest zaś prowincjonalna Polska. Ta, która po 1989 roku nie stała się zamożna, nowoczesna i otwarta. To świat z trudem wiążący koniec z końcem, pełen plotek, nietolerancji, konserwatywnych wyobrażeń o roli kobiety. Świat, w którym nie można pozwolić sobie na szczyptę wolności.