W połowie weneckiego festiwalu w świetnym tegorocznym konkursie na mocnego faworyta wyrasta dzieło brytyjskiego dramaturga i scenarzysty o irlandzkim pochodzeniu – Martina McDonagha.
– Zacząłem reżyserować, bo nie chciałem, żeby mi psuli teksty – powiedział „Rzeczpospolitej" Martin McDonagh. „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" to jego trzeci film (za „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj" ma nominację do Oscara).
Szeryf, który nic nie może zrobić
Kobieta zatrzymuje samochód na pustej drodze prowadzącej do miasteczka Ebbing. Cofa się, by obejrzeć trzy stare, od lat niewykorzystywane tablice billboardowe. Za chwilę na rok wykupi prawo do nich. Wywiesi trzy czerwone plakaty: „Minęło siedem miesięcy". „I żadnych aresztowań?" „Jak to możliwe, szeryfie Willoughby?". Kobieta jest matką dziewczyny, która została zgwałcona i zamordowana. Szeryf Willoughby, chory na raka, ma przed sobą niewiele życia. Jest porządnym facetem, ale co może zrobić? Tak zaczyna się ten film, zrealizowany superprofesjonalnie, a jednocześnie, dzięki wnikliwemu spojrzeniu na świat, bliski amerykańskiemu kinu niezależnemu.
– Jeśli umiera twój współmałżonek, jesteś wdowcem albo wdową – mówi McDonagh. – Jeśli umierają twoi rodzice, jesteś sierotą. A jeśli umiera twoje dziecko? Na ten ból nie ma nawet odpowiedniego słowa.
Jednak „Trzy billboardy" nie są filmem wyłącznie o stracie dziecka i kobiecie, która chce, by mordercy ponieśli karę za śmierć jej córki. To film o prowincjonalnej Ameryce.