Nawet nagranie się na prywatną sekretarkę telefoniczną Murraya nie gwarantuje, że oddzwoni, bo aktor wzbrania się przed kontaktowaniem się z ludźmi, chyba, że pod wpływem fantazji idzie na wesele do obcych ludzi. Dobry smak, konwenanse i nawet własna kariera mało go obchodzą, choć był ponoć zdruzgotany gdy jedna z jego żon oskarżyła go o uzależnienie od marihuany, seksu i alkoholu.

Bliscy i znajomi opowiadają o nim: „Bill to zjawisko nadprzyrodzone”. Jako aktor także jest niezwykły, o czym dobrze wiedza widzowie „Między słowami” Coppoli i „Dnia świstaka” Ramisa.

- Ma nieprawdopodobną charyzmę – uważa Dan Aykroyd, aktor i scenarzysta. – Jest  jednym z najbardziej magnetycznych ludzi, jakich znam. Nazywam go tornadem.

Bill Murray urodził się w 1950 roku w Chicago  w ultrakatolickiej rodzinie (jedna z jego sióstr została nawet siostrą zakonną). Miał ośmioro rodzeństwa. Od dzieciństwa chodził na mecze miejscowej drużyny baseballowej i do kościoła.
- To był dobry trening – wspominał aktor. – Matka chciała, by każdy z nas miał konkretny zawód.

W szkole sprawiał kłopoty wypróbowując nieustannie poczucie humoru nauczycieli. W 1970 roku został zatrzymany na lotnisku z ukrytą w bagażu marihuaną, a policjantom oświadczył, że ma także przy sobie dwie bomby. Nie obyło się bez sądu, choć tłumaczył potem, że tylko chciał zrobić dowcip. Do aktorstwa zachęcił go starszy brat, też aktor. Murray trafił do znanego wówczas teatru „Second City”. Miał dobrych nauczycieli, dzięki którym pojął jak z jednego zdania zbudować całą opowieść.

- W tym teatrze fajne było to, że graliśmy dla ludzi, którzy przyszli się napić –  opowiadał Murray Bill. – Wystarczyło rozpiąć koszulę, żeby ich rozśmieszyć. Ale była to niezła szkoła improwizacji.

W kinie zadebiutował w 1979 roku w filmie „Pulpety” Ivana Reitmana. To był sukces. Wkrótce Murray stał się najbardziej poszukiwanym aktorem komediowym i - zniknął. Niejeden raz wystawiał reżyserów do wiatru. Wyjechał z żoną i dzieckiem do Paryża.  Zapisał się na Sorbonę, chodził do kina. Był tam pól roku i nazywał potem ten pobyt najlepszą sytuacją, jaka mu się zdarzyła. Nie chciał grać, zdanie zmienił dopiero po kilku latach – za niebotyczne honorarium do „Pogromców duchów 2”. Za to rola, którą cenił - weterana I wojny światowej szukającego spokoju w tybetańskim klasztorze w „Ostrzu brzytwy” (1984) – nie pomogła filmowi, który okazał się komercyjną porażką.

Murray uważa, że obcowanie z ludzką głupotą nauczyło go zachowywania stoickiego spokoju. Pomagał przyjacielowi przygotować przedśmiertne przyjęcie . Wkrótce stał się specjalistą od pogrzebów, choć wyjątkowo trudne było pożegnanie przedwcześnie zmarłego przyjaciela -  33-letniego  Johna Belushi. Ułożył wtedy mowę pogrzebową, w której wymienił wszystkie najgorsze cechy zmarłego.

Wes Anderson, reżyser i scenarzysta opowiada w filmie o swojej wielokrotnej współpracy z Murray’em, która zaczęła się od „Rushmore” w 1998 roku.

Premiera dokumentu „Fantastyczny pan Bill Murray” (reż. Stephane Benhamou) w sobotę 13 czerwca o 22. w Planete+.