Zrobił piękne zdjęcia do "Pokoju Marvina" Jerry'ego Zaksa, "Okupu" Rona Howarda, "Półmroku" Roberta Bentona, ale wyraźnie czuł, że tam, za oceanem, staje się tylko trybem w machinie. Szukał artysty tej miary co Krzysztof Kieślowski. Człowieka, z którym mógłby porozumiewać się bez słów.
A wielki, amerykański sukces nie był łatwy. Wyciskał go jak cytrynę.
- Wykonuję ogromny wysiłek - mówił. - Staram się pokonać bariery mentalności, języka. Ja tam jestem z zewnątrz, więc jest mi trudno. Muszę być uniwersalny, udawać, że wszystko wiem. A człowiek nigdy nie wie wszystkiego. Zwłaszcza w kinie. Wiele zależy od układów, dnia, samopoczucia. Nigdy do końca nie wiadomo, co powstanie.
Ten sukces oznaczał dla niego także tęsknotę. Sobociński nigdy nie przeprowadził się do Los Angeles, do czego namawiał go amerykański agent. Mieszkał w Warszawie. Tu miał rodziców, żonę - aktorkę Hanię Mikuć, trójkę dzieci, które kochał ponad wszystko. Kiedy tylko mógł, zabierał ich ze sobą. Wynajmował domy w Malibu, synom załatwiał prywatne szkoły, które przyjmowały ich na kilka miesięcy. Ale było coraz trudniej. Dzieci rosły i Hania bała się, że nie dadzą rady nadrobić programu polskiej szkoły. On sam też czuł, że nie ma prawa burzyć ich życia ciągłymi wyjazdami. Ale skarżył się:
- Nie potrafię żyć za granicą. Po miesiącu czuję się fatalnie. Ameryka to cudowny kraj, ale nie mój. Nie chcę tam być na stałe. Jeśli będą mnie tam cenić, to zawsze kupią mi bilet na samolot.
Kupowali mu te bilety chętnie. Jeździł. Ale na plaży w Malibu myślało wakacjach na Mazurach. Najszczęśliwszy był w Polsce, jak odwoził dzieci do szkoły, uczył się z Piotrkiem do egzaminu licealnego, przyjmował z żoną przyjaciół. Tam, za oceanem, pracował ponad siły. Opowiadał mi, że jak kręci film, to nie może spać, bo całymi nocami myśli o ujęciach. Któregoś dnia serce nie wytrzymało.
W studiu filmowym Tor wisi na ścianie portret Krzysztofa Kieślowskiego. Po śmierci Piotra ktoś spojrzał na ten portret i westchnął:
- Pewnie tam, na górze, potrzebował operatora...
Piotrek i Michał
- Mieliśmy bardzo szczęśliwe dzieciństwo - mówią zgodnie Piotr i Michał.
Żona Piotra, Hania Mikuć, ulubiona aktorka Stanisława Różewicza, laureatka nagrody Cybulskiego, gdy przyszły na świat dzieci, rzuciła zawód i zajęła się domem. Uznała, że kariera Piotra jest ważniejsza.
- Mama jest aniołem - mówi Michał. - Zawdzięczamy jej to, że nie chowały nas niańki ani nie chodziliśmy z kluczami na szyi.
Ojciec często już wtedy pracował za granicą, głównie w Niemczech.
- Zawsze sobie ceniłem jego obecność - twierdzi Piotrek. - Kiedy przyjeżdżał, czerpałem z niego, ile tylko mogłem. W naszym domu nie mówiło się o pracy. Graliśmy z ojcem w piłkę, jeździliśmy na narty i na żagle. Ale on stale zwracał nam uwagę na wszystko, co piękne. Uczył patrzeć.
Potem, kiedy kręcił w Stanach, jeździli z nim. Piotrek był już starszy, Michał miał kilka lat.
- To była nieustanna zabawa - wspomina Michał. - W weekendy tata zabierał nas do Disneylandu.
- A na planie było jeszcze ciekawiej - dodaje Piotr. - Setki ludzi, ciężarówka od efektów specjalnych, światła, kamera, gwar. Ciągle coś się działo. A najwspanialsze było to, że ten harmider i bałagan układały się potem na ekranie w precyzyjny, uporządkowany obraz. Absolutna magia.
Wracali do Warszawy i pilnowali się, żeby nie opowiadać kolegom, jak było. Jak schowali się na planie z Melem Gibsonem albo jak Paul Newman grał z Michałem w bilard i zaprosił ich na wyścig Formuły 1... Szybko się zorientowali, że takie historie, dla nich normalne, nawet w elitarnej prywatnej szkole budziły złośliwe komentarze.
Obaj byli zafascynowali zawodem ojca.
- Nie wyobrażałem sobie innego życia - mówi dziś Piotr.
Mały Michał powtarzał, że będzie dyrektorem. Od angielskiego słowa "director" - reżyser.
Kiedy z Kanady przyszła wiadomość, że ojciec nie żyje, Michał miał 13 lat, Piotrek - 17, ich siostra Marysia - 6. Piotr wydoroślał w jednej chwili. Był wtedy rok przed maturą.
- Zawsze chciałem być operatorem - mówi - ale jak tata odszedł, postanowiłem konsekwentnie do tego dążyć.
W 2003 roku zdał do szkoły filmowej, na pierwszym roku dostał na festiwalu operatorów Camerimage Złotą Kijankę za etiudę "Zima". Dziś kończy studia i zdobywa pierwsze szlify w pracy. Szwenkował, czyli prowadził kamerę w "Placu Zbawiciela" Krzysztofa i Joanny Krauze, "Ławeczce" Macieja Żaka, "Nadziei" Stanisława Muchy, w "Katyniu" Andrzeja Wajdy.
- W szkole nie lubią, jak studenci pracują - mówi. - Profesorowie powtarzają, że jak chcemy być artystami, to mamy się uczyć, nie chałturzyć. A ja bardzo sobie cenię, że mogłem podpatrywać fantastycznych operatorów - Krzysztofa Ptaka czy Pawła Edelmana. Zwłaszcza że w szkole brakuje pieniędzy na etiudy, nie ma profesjonalnego sprzętu, a na dodatek nie zaprasza się na warsztaty wybitnych twórców zagranicznych i polskich, jak to bywa na podobnych uczelniach na Zachodzie.
Teraz, jako dyplom, chce zrobić film o klaustrofobii w całości dziejący się w windzie.
Michał jest na pierwszym roku Wydziału Operatorskiego. Zdał najlepiej ze wszystkich kandydatów.
- Trzy lata przygotowywałem się do tego egzaminu. Zrezygnowałem z innej pasji - muzyki, przestałem się uczyć gry na gitarze i perkusji, tylko czytałem i robiłem setki zdjęć - mówi.
W szkole nie opuszcza żadnych zajęć, ale w wolnym czasie pracuje. Jeszcze w liceum robił fotosy w filmach "Plac Zbawiciela", "Dzień, w którym pękło niebo", "Strajk". W lecie znów chce się znaleźć na planie.
Na każdy weekend wracają do domu. Tam czeka na nich matka. Tak jak kiedyś czekała na męża. I jeszcze siostra.
- Marysia pewnie nie zostanie operatorem - mówią. - To nie jest zawód dla kobiety. Ale ona jest najzdolniejsza z nas wszystkich. Ma talent muzyczny, plastyczny. Może robić wszystko.
Klan
- Kiedy znalazłem się na planie "Katynia", pomyślałem, że historia zatoczyła koło - mówi Piotr junior. - Mój dziadek pracował z Andrzejem Wajdą, operator Paweł Edelman po raz pierwszy szwenkował u boku mojego ojca. A teraz ja pracuję w ich ekipie.
Witold Sobociński jest dumny ze swojego operatorskiego gangu. Zabierał syna na plan, patrzył, jak zaraża się bakcylem kina, jak dojrzewa. Kiedy już Piotr został operatorem, pracowali razem w Niemczech. Ale też nie ukrywa, że przyszedł dzień, gdy syn go zaskoczył.
- Miał w sobie wielką siłę. I wiedzę, którą szczerze podziwiałem. Ale przy "Dekalogu" Kieślowskiego narodził się jako zjawisko. Nie wiedziałem, że jest w nim taka wrażliwość. Potem jeszcze obejrzałem opowieść o Edycie Stein "Siódmy pokój" Marthy Meszaros. To była perełka. Tego się nie można nauczyć, to trzeba mieć w sobie.
Byli inni, ale pomagali sobie. Kiedy podczas realizacji "Magnata" Piotr miał poważny wypadek samochodowy, Witold zastąpił go na czas rekonwalescencji. Kiedy Witold musiał pójść do szpitala w czasie zdjęć do "Wrót Europy", za kamerą stanął Piotrek.
Teraz drogą dziadka idą Piotr junior i Michał. Tylko brakuje Piotra.
- My bardzo często wyobrażamy sobie, co tata zrobiłby na naszym miejscu - mówi Piotr junior.
- Egzamin do szkoły filmowej był dla mnie potwornym stresem, bo nigdy dotąd na niczym tak mi nie zależało. A potem, kiedy zobaczyłem swoje nazwisko na liście, złapałem się na myśli: "Tata byłby ze mnie dumny".
Widziałam Piotra juniora, kiedy dostał Kijankę. Siedzieli z boku z Michałem, trzymali się za ręce. Płakali.
Nazwisko Sobociński pomaga im w filmowym życiu. Może nie w szkole, ale na pewno poza nią.
- Kolega taty, Marek Modzelewski z LuxFilmu pozwala mi korzystać ze swojego studia, bardzo życzliwi są ludzie z Panavision. I ci wszyscy, którzy kiedyś z tatą pracowali. Tym bardziej staram się nie zawieść ich zaufania - mówi Piotr.
Dzisiaj pierwszym recenzentem ich prac jest dziadek.
- Potwornie ostry i wymagający. Zawsze nas krytykuje, nic mu się nie podoba. Choć muszę przyznać, że w końcu i tak okazuje się, że miał rację - twierdzi Piotr.
Witold Sobociński mówi, że Piotr go nie słucha, robi wszystko po swojemu. "Na błędach też się człowiek uczy" - komentuje. Michał częściej prosi o radę.
- To już inne pokolenie - mówi. - Inaczej traktują obraz. Nawet starszy Piotrek różni się od Michała. Technika cyfrowa idzie potwornie szybko do przodu. Ale będzie dobrze. Żeby tylko pamiętali, że sztuka nie powstaje w komputerach, lecz w głowie.
Pytam nestora rodu, czy kiedyś zazdrościł sukcesów synowi.
- Kiedy Piotr dostał nominację do Oscara, przyćmił moją gwiazdę - mówi szczerze Witold Sobociński. - A czy mu zazdrościłem? Nieraz. Ale nie nagród. Raczej ujęć.