The Disaster Artist, reż. James Franco
wyd. Galapagos Films
Tommy Wiseau istnieje naprawdę. Nikt nie wie, skąd się wziął, choć podobno ma polskie korzenie i kiedyś nazywał się Tomasz Wieczorkiewicz. Wysoki, z długimi, czarnymi włosami i wyraźnym, wschodnioeuropejskim akcentem, chciał zostać gwiazdorem w Hollywood. Gdy mu nie wychodziło, wymyślił sobie inną drogę do sukcesu niż przebijanie się przez castingi. Postanowił zrobić film. Sam napisał scenariusz, sam „The Room” wyprodukował, sam go wyreżyserował, sam w nim zagrał. Kupił dwie kamery, wybudował całą scenografię, pół roku robił próby z aktorami.
Potem urządził huczną „hollywoodzką premierę”. I na tydzień wynajął salę kinową w Los Angeles, by film spełnił warunek Amerykańskiej Akademii i mógł kandydować do Oscara. „The Room” - historia bankiera, którego żona zdradza z najlepszym przyjacielem – kosztował 6 mln dolarów (choć nie wiadomo skąd Wiseau te pieniądze wziął), przyniósł z dystrybucji 1800 dolarów. Został okrzyknięty najgorszym filmem świata.
Pięć lat po premierze Wiseau w wywiadzie dla „Entertainment Weekly” powiedział: „Zadaniem reżysera jest prowokować – czy to w dramacie czy w komedii”. Często też powtarza: „Możecie śmiać się, płakać, dyskutować, tylko proszę, nie rańcie się nawzajem”. Bo jednego nie można Wiseau odmówić: ambicji. W „The Disaster Artists” reżyser James Franco sam zagrał tytułową postać, tworząc portret człowieka śmiesznego i żałosnego, ale przecież pełnego marzeń. Jego film zaintrygował publiczność tak jak jego protagonista. I zdobył sporo laurów: Złotą Muszlę w San Sebastian, Złoty Glob dla Franco za najlepszą rolę komediową, nominację do Oscara za adaptowany scenariusz. A Wiseau? Na jakiś czas zniknął, podobno przeżywał trudne chwile. Ale wrócił. I pracuje. Wystąpił w filmie „Best F(r)iends”. I przygotowuje kilka nowych, własnych projektów.
Kobiety mojego życia, reż Arnaud Desplechin
wyd. Kino Świat