Chyba żaden scenarzysta nie wymyśliłby takiej historii. A rzeczywistość ją napisała. Tommy Wiseau istnieje naprawdę. Wysoki, z długimi czarnymi włosami i wyraźnym, wschodnioeuropejskim akcentem, chciał zostać gwiazdorem w Hollywood. Gdy mu nie wychodziło, wymyślił inną drogę do sukcesu niż przebijanie się przez castingi. Postanowił zrobić film. Sam napisał scenariusz, sam „The Room” wyprodukował, sam go wyreżyserował, sam w nim zagrał.
Nie liczył się z kosztami. Zamiast wynająć kamerę, kupił dwie – cyfrową i 35-milimetrową, później zresztą wykorzystał tylko materiały nakręcone tą ostatnią. Zamiast wykorzystać naturalne plenery, budował całą scenografię. Zanim wyszedł na plan, robił próby z aktorami przez sześć miesięcy. W czasie zdjęć miał czasem na planie prawie 100 osób.
Śmiech z filmu marzeń
Ale zdarzało się, że operator, obserwując jego koszmarną grę, nie wytrzymywał i parskał śmiechem. Jednak reżyser nie przyjmował uwag współpracowników, niezadowolonych wyrzucał. Przyznawał potem, że film jest dokładnie taki, jaki sobie wymarzył: nawet nieostrość obrazu w niektórych scenach została przez niego zaplanowana.
Potem urządził huczną „hollywoodzką premierę”. Na tydzień wynajął salę kinową w Los Angeles, by film spełnił warunek Amerykańskiej Akademii i mógł kandydować do Oscara. „The Room” – historia bankiera, którego żona zdradza z najlepszym przyjacielem – kosztował 6 mln dol., przyniósł z dystrybucji 1800 dol. Film miał potwornie niedobre recenzje, ludzie śmiali się w czasie seansów albo wychodzili w połowie. Na drzwiach do sali powieszono kartkę z informacją, że nie przewiduje się zwrotu pieniędzy za bilet.
A potem stał się cud. Film był tak zły, że stał się... kultowy. Ma swoje fankluby, do dzisiaj odbywają się na całym świecie projekcje. Na jego podstawie powstała gra komputerowa, a przyjaciel reżysera, aktor Greg Sestero, napisał książkę o powstawaniu „The Room”.